ROZDZIAŁ 9: PRZEWRÓT
I
Dzień egzekucji Jana Mielnika zapowiadał się nad wyraz ponuro. Począwszy od wieczora dnia poprzedniego, deszcz siąpił nieprzerwanie, zamieniając w większości niewybrukowane ulice Emetty w błotniste bajora, zdatne raczej dla łódki aniżeli dla ludzkiej stopy.
Omar Hohnstein – burmistrz Emetty oraz wojewoda niziny Tunnickiej – spoglądał przez okno, z którego rozpościerał się widok na plac przed ratuszem, na środku którego widniał skromny stryczek. Ku jego wielkiemu niezadowoleniu, pomimo fatalnej pogody, na placu zgromadziła się znaczna ciżba. Pocieszył się myślą, jakoby egzekucja przyciągnęła tak spore zainteresowanie z racji na rzadkość owego widowiska. Czas pokoju był przecież czasem humanitaryzmu, a co za tym idzie – najwyższy wymiar kary był stosowany tylko i wyłącznie w sprawach nadzwyczajnych. Niestety, to właśnie była jedna z takich spraw.
Jan Mielnik, wywodzący się z miejscowej drobnej arystokracji, został schwytany prawie miesiąc wcześniej, w obławie na tajemne stowarzyszenie romanofili – wywrotowców, chcących przejąć władzę w Emetcie, aby następnie wypowiedzieć wierność Watykanowi i przyłączyć miasto wraz z ziemiami okolicznymi do Rzymskiej Republiki. Po schwytaniu, jego współkonspiratorzy, a zarazem współwięźniowie, bardzo szybko wskazali go jako lidera szajki.
Cała sytuacja uderzała nie tylko w spójność niziny Tunnickiej, ale także w integralność Watykanu jako państwa. W związku z tym burmistrz pospiesznie wystosował do stolicy list, opisujący zaistniałe zdarzenia, oczekując dalszych rozkazów. Odpowiedź przyszła nader nieoczekiwana, bowiem oprócz podpisu tunnickiego prowincjała widniała na niej również sygnatura ambasadora Republiki Rzymskiej. Z jej treści zdziwiony burmistrz wyczytał, że Rzym potępia i odcina się od działań konspiracyjnych Jana Mielnika oraz wnosi dla niego o karę śmierci, a także surowe wyroki więzienia dla pozostałych złapanych konspiratorów. Takie jednoznaczne, zimne, wręcz pogardliwe potraktowanie przez Rzym ruchu wyraźnie mu sprzyjającego było wyjątkowo niecharakterystyczne. Jakby nie patrzeć, jednak princeps robił się coraz starszy. Może zwyczajnie spory terytorialne nie zajmowały go już tak jak kiedyś.
Prawdziwego bólu głowy przysparzała mu jednak sama sylwetka Jana Mielnika. Miesiąc gnicia w celi w żaden sposób nie złamał jego ducha, nie wpoił skruchy, nie wywołał strachu. Więzień dalej przybierał znajomą pozę bezczelnego paniczyka, przeświadczonego o swojej wyższości i racji. Był tak pewny swego i swojego nieuchronnego zwycięstwa, że aż trudno było uwierzyć, iż nie posiadał on nawet legitymizacji ze strony Rzymu. Może był zwyczajnym wywrotowcem, pijanym swoją wyimaginowaną rewolucją. Może liczył, że nawet jeżeli zaczynał, działając na własną rękę, to Rzym poprze go, gdy pójdą za nim ludzie. Może zwyczajnie chłopak tak młody, mający całe życie przed sobą, nie dopuszczał do siebie myśli, że czeka go stryczek.
II
Gdy wprowadzono Jana Mielnika na śliski od wody, drewniany podest szubienicy, tłum zdążył zagotować się i zawrzeć niczym smoła. Żandarmi z trudem odgradzali miejsce kaźni od rozemocjonowanego tłumu. Kat, ewidentnie dostrzegając wrogość zebranych gapiów, czynił należne przygotowania w sporym pośpiechu. Gdy zarzucił Mielnikowi pętlę na szyję, rozbrzmiał gniewny ryk tłumu.
– Chcę mówić. Takie moje prawo – Mielnik zwrócił się bezpośrednio do burmistrza.
Omar Hohnstein rozejrzał się po wzburzonej zbieraninie. Pozwolić mu? Fatalny pomysł. Mielnik to podżegacz i szarlatan. Ostatnie, czego mi teraz trzeba, to aby jeszcze bardziej rozjuszył tych ludzi.
Stojący po prawej stronie burmistrza generał żandarmerii, Emmanuel Navarro, nachylił się do jego ucha.
– Panie burmistrzu, uprzejmie proszę dać mu mówić. Niestety, to jego zbójeckie prawo, a nasz obyczaj. Ludzie, którzy tu przyszli, wiedzą o tym równie dobrze jak i my. Niepotrzebna nam tutaj żadna rozróba.
Burmistrz zacisnął zęby. Wiedział, że Navarro miał rację.
– Bez obaw, sierżancie. Jeżeli kiedykolwiek dojdzie do tego, że obawiać się będę człowieka z pętlą na szyi, będzie to mój ostatni dzień na tej ziemi. – Tu burmistrz odwrócił się w stronę Mielnika. – Mów.
Jan Mielnik wykonał drobny krok do przodu – na tyle, na ile pozwalała mu lina. Nim zdążył choćby otworzyć usta, plac zamilkł w oczekiwaniu na słowa, które miały paść.
– Drodzy współobywatele, ile jeszcze można? Ile jeszcze przyjdzie nam harować na władzę tak nieudolną jak ta obecna? Watykan od lat znajduje się w gospodarczej stagnacji, która wcześniej czy później sprowadzi nas na drogę nędzy i marności.
Jak to możliwe – zapytacie. Przecież tak ciężko pracujemy, płacimy tak surowe daniny. A cóż wam, dobrzy ludzie, po tej ciężkiej pracy, po tych wysokich podatkach, gdy idą one na jedno: na górę, na stolicę – jednym słowem, na kościelnych oligarchów, którzy wypychają sobie żołądki i kieszenie waszą ciężką pracą, nie dając absolutnie nic w zamian?
„Ależ oni nami rządzą” – powiecie. Tak rządzić potrafi nawet najprostszy bandyta zbierający haracz. I to, i to jest pasożytnictwem w swojej najczystszej postaci.
– Kończ, pókim dobry – warknął burmistrz.
Mielnik kontynuował, traktując go jak powietrze.
– Jest jednak inna droga, dobrzy ludzie. Jest tuż na wyciągnięcie ręki, tuż pod naszymi nosami. Tam, na południu, kwitnie państwo obowiązku i obywatelstwa. Państwo, które troszczy się o tych, którzy troszczą się o nie. Państwo, które przez ostatnie pięćdziesiąt lat swojego istnienia pomnożyło swe ziemie o pięciokroć. To nie bajka, moi drodzy, o nie, nie. Bajka obiecałaby wam, że będziecie mogli leżeć niczym trutnie do góry brzuchem, a państwo zatroszczy się o was niczym matka o dzieci. Nie to wam oferuję. Oferuję wam państwo-wspólnotę, która wymaga dużo, ale każdemu wypłaca z nawiązką...
– Będzie tego – mruknął burmistrz do kata. Ten podszedł do dźwigni zwalniającej zapadnię.
Tłum zawył wściekle.
– TRZY SŁOWA, BURMISTRZU! TRZY SŁOWA! – rozdarł się skazaniec. Burmistrz kiwnął głową.
Mielnik obrócił ku niemu twarz w grymasie tak okropnym i groteskowym, że burmistrz odruchowo cofnął się do tyłu. Twarz demona, wyryta w licu młodego człowieka, wlepiała swe ślepia prosto w odmęty jego duszy.
– Coś – się – pali – wycedził miarowo.
Poruszenie. Setki głów poczęły rozglądać się po okolicy. Nagle ktoś krzyknął:
– Ludzie, patrzcie, pali się!
Następni wtórowali. Na bladym, smętnym niebie ciemnoszare chmury mieszały się z ciemniejszymi obłokami dymu. Jego źródło znajdowało się parę przecznic stąd. Niebawem ludzie zaczęli przybywać z okolicy:
– Rezydencja burmistrza się pali! Naprzód, trza gasić!
Popłoch. Mieszczanie rozbiegli się na wszystkie strony, każdy w tylko sobie znanym celu.
– Navarro, weź tylu ludzi, ilu potrzebujesz, i zgaś cokolwiek się pali – rozkazał burmistrz. Gdy Navarro się oddalił, Omar Hohnstein dalej stał na podeście, w osłupiałym milczeniu, przyglądając się całemu temu chaosowi jeszcze przez jakiś czas.
– Zazdroszczę im – zaczął Jan Mielnik.
– Co? – zapytał burmistrz, jak gdyby wyrwany ze snu.
– Zazdroszczę twojej rodzinie. Umarli szybko, jeżeli wszystko poszło zgodnie z planem. Zdecydowanie lepiej umrzeć żoną burmistrza niż kurwą zdrajcy. Zdecydowanie lepiej umrzeć, nie widząc pokazowej egzekucji przygotowanej dla swojego kochanego tatusia.
Burmistrz złapał go za fraki i przyciągnął do siebie.
– Skurwysynu, o czym ty mówisz?
– Nie złapałeś nas wszystkich, ba nie złapałeś nawet lwiej części. Wiedziałeś o tym, mimo to wmawiałeś sobie, że rozejdzie się po kościach. Pomarańczowa łuna migocząca właśnie nad dachami nieopodal nas maluje jednak nieco inny obraz – powiedział demon.
– Moja żona i córka są bezpieczne – wydusił z siebie burmistrz, rozgrzany do czerwoności.
– Oj, na pewno. Dobrze zrobiłeś, że kazałeś im zostać w domu. Oszczędziłeś im nie lada przykrego widoku...
Tego już było za wiele. Burmistrz, ze łzami w oczach, chwycił za wajchę zapadni. Nim jednak zdążył ją pociągnąć, poczuł chłód metalowej lufy na swojej skroni.
– Nie drgnij – usłyszał głos Navarro. Ktoś inny związał mu ręce za plecami i obrócił go. Stał teraz frontem do pełnego batalionu żandarmerii. Na jego czele stał właśnie Emmanuel Navarro.
– Co do...?
– Nastąpił przewrót. Za chwilę zostaniesz odprowadzony do swojej celi, gdzie oczekiwać będziesz na wyrok.
– Jaki wyrok?
– To już nie moja decyzja – odparł ponuro Navarro, po czym podszedł do Mielnika, ściągając mu pętlę z szyi i rozwiązując ręce. Teraz, w pełni wolny, Jan Mielnik spojrzał z triumfem na skrępowanego burmistrza.
– Jesteście durniami, cholernymi durniami! – wrzasnął Hohnstein. – Co wam po władzy w mieście? Tu przecież jest garnizon! Wojskowi wystrzelają was jak kaczki!
Mielnik poklepał go pobłażliwie po głowie.
– Pozwólmy Rzymianom martwić się naszym garnizonem.