ROZDZIAŁ 10: NEAPOL RAZ JESZCZE
I
Wraz z końcem czerwca dobiegł również końca obóz dla rekrutów, a to wiązało się z całym napuszonym cyrkiem, który Adam pamiętał później jak przez mgłę. Uroczyste ślubowania, wciąganie flagi na maszt, fanfary, brawa, gratulacje. Każdy z nich otrzymał czarną cristę, którą następnie przypięli do swoich hełmów – odznaczenie szeregowego. Jedna crista przyznana pośmiertnie, dla szeregowego Thomasa Augustina. Zdaniem Adama mogli ją sobie wsadzić w dupę.
Gdy wrócił do Nowego Neapolu, nie odwiedził jego grobu ani razu. Nie było sensu. Grób był pusty. Poza tym Adam nie znosił grobów. Uważał całe zamieszanie za zbyteczne. Człowiek martwy był martwy i na tym koniec. Odciął się również od swoich przyjaciół. Nie miał ochoty ich oglądać. Nie miał im nic do powiedzenia. Cały wolny czas spędzał, pomagając jak się dało, przy remoncie, jaki on i jego mama wymarzyli sobie już rok wcześniej.
Jednak gdy minęły dwa tygodnie od jego powrotu, pewnego dnia w progu na wpół wyremontowanego mieszkania stanął Marcin.
– Adam, przejdźmy się. Chcę pogadać.
– Jestem zajęty – odparł, wycierając ręce, całe w pyle, o robocze spodnie. – Poza tym wydaje mi się, że nie mamy o czym.
– Krótki spacer. Nie proszę o wiele.
Adam wiedział, że Marcin nie ustąpi łatwo.
– Jesteś sam? – spytał podejrzliwie, zaglądając w głąb korytarza.
– Tak.
– Dobrze.
II
Niedawno padało. Kostka brukowa lśniła od deszczu. Zapach letniej burzy dalej unosił się w powietrzu.
– Wiem, co czujesz... – zaczął Marcin.
– Nie chcę tego słyszeć.
– To nie jest zdrowe. Nie możesz się od nas wiecznie izolować. Nie my tu zawiniliśmy.
– Nie w tym rzecz.
– A w czym? – Marcin rozłożył bezradnie ręce.
– Ja naprawdę, szczerze nie mam wam nic do powiedzenia. Czego ode mnie oczekujecie? Że przekształcimy naszą znajomość w jakąś terapię grupową? A może powinniśmy się spotykać, jakby nigdy nic? Chlać piwo i śpiewać piosenki?
– Wyjdzie w praniu. Najważniejsze to zacząć.
– Kiedy ja nie chcę. Kategorycznie, kurwa, nie chcę!
Obaj zatrzymali się na środku ulicy, mierząc się wzrokiem.
– Nie masz nikogo innego.
– W tym właśnie problem! Przypominacie mi o... o tym wszystkim... o NIM.
Usiedli obaj na kamiennym progu jednej z kamienic.
– Myślisz, że tego by chciał Thomas? Aby to, co się z nim stało, zrujnowało doszczętnie naszą znajomość?
– Nie wiem. Nie wiem, co mu chodziło po głowie.
Marcin westchnął ciężko.
– Ja też nie wiem. Ale na pewno bardzo cierpiał. Inaczej nie posunąłby się do takich kroków.
– To miało brzmieć optymistycznie? – wycedził sarkastycznie Adam.
– Nie. Mimo to wydaje mi się warte powiedzenia. To, co zrobił Thomas, prawdopodobnie nie zrobił dlatego, że czymś mu uchybiliśmy. Zrobił to, co zrobił, bo cierpiał.
– Nie rozumiem. – Adam zmarszczył czoło.
– Ujmę to tak: uważasz, że trzymał się z nami wbrew sobie? Że jego jedyną, prawdziwą twarz ukazał Kacprowi, zanim odszedł?
Adam zastanowił się przez chwilę.
– Nie. Uważam, że i jedna, i druga strona były na swój sposób szczere. Po prostu nie widzieliśmy ich obu jednocześnie.
Marcin uśmiechnął się. Był to uśmiech przepełniony melancholią, jednak mimo to tliła się w nim jakaś iskierka ciepła i nadziei.
– W takim razie nie niszczmy tego, co szczerze z nami tworzył. Nie zostawił po sobie wiele więcej.
Kropla po kropli deszcz znowu zaczął padać. Nie próbowali od niego uciekać. W tamtym momencie wydawał im się niezwykle ciepły.
III
Dni mijały, a Marcin zachodził do niego coraz częściej, także w towarzystwie Kacpra. Obaj, z zapałem, pomagali w pracach remontowych. Podczas roboty rozmawiali o wielu rzeczach, jednak największą ich uwagę przykuwała sytuacja na północno-wschodniej granicy Republiki. Stamtąd dobiegały różne pogłoski. Podobno Emetta ogłosiła chęć przyłączenia się do Rzymu. Podobno jej mieszkańcy obalili tyranicznego burmistrza, niedługo później prosząc armię Republiki o wsparcie w walce o utrzymanie suwerenności względem państwa Watykan. Podobno na całej nizinie toczyły się boje, ale nie było wiadomo, kto walczy z kim.
Kacper patrzył na to wszystko z charakterystyczną dla siebie dozą niepokoju, wieszcząc rychłe rozpoczęcie konfliktu z Watykanem. Marcin z kolei uważał wizję wojny z państwem, którego głowa jest również duchowym przywódcą przeważającej większości rzymskiej populacji, za absurdalną i praktycznie niemożliwą. Adam skłaniał się raczej ku tej drugiej interpretacji wydarzeń, ale z nieco innych powodów. Znał z licznych zapisów historycznych tego typu działania. Destabilizacja sytuacji na stosunkowo niewielkim fragmencie terytorium, nieoznakowane, jednak dobrze uzbrojone bojówki wspierające lokalnych rebeliantów – to wszystko tworzyło podręcznikowy wręcz przykład aneksji, które co prawda mogły eskalować do pełnoskalowych działań wojennych, ale nie bez jawnej woli agresora, której w tym przypadku wydawało się nie być wcale. Obie strony sprawiały wrażenie raczej zdziwionych, wręcz zakłopotanych całym zajściem, a to z kolei rokowało na uspokojenie się konfliktu, nim spadnie pierwszy śnieg.
Gdy na początku sierpnia skończył się remont, Adam zaproponował, aby wrócić do starej miejscówki w głębi lasu, nieodwiedzanej już od roku. Spotkali się na łące na skraju lasu, pohukując niczym sowy, aby się odnaleźć (przydatną ową umiejętność wyciągnęli z wojska). Adam przyszedł na miejsce zbiórki jako ostatni, szeptem przywitał towarzyszy.
– No! Nie mamy całego dnia. Idziemy?
– Ja chyba rezygnuję. To nie jest dobry pomysł – usłyszał cichy głos Kacpra.
– Co? Dlaczego?
– Nie wiem, mam wrażenie, że tego nie przemyśleliśmy. Naprawdę chcemy znowu pchać się między anomalie? Co, jeśli od naszej ostatniej wizyty pojawiły się nowe?
– Spokojnie, Kacper, chodzimy tam od dziecka. Nigdy choćby cienia czegokolwiek niepokojącego – próbował uspokoić go Marcin.
– Za wyjątkiem zaburzeń czasu – dokładnie tego, co spotkało nas podczas próby terenowej!
– Ciszej, ciszej! – syknął Adam. Rzucił okiem na Kacpra – ten cały dygotał. Po namyśle, może to faktycznie nie był taki dobry pomysł. Adam westchnął ciężko. – Na pewno nie możemy stać tutaj jak kołki i na siebie wrzeszczeć. Jeszcze nas ktoś przydybie. Jeżeli nie do lasu, to chodźmy zatem na rynek. Kupimy zimnej sodówy i usiądziemy sobie gdzieś w cieniu.
Tak też zrobili.
Było wczesne popołudnie. Przemierzając uliczki, wypatrywali jak najlepszej ceny na straganach z saturatorami. Marcin kręcił na wszystkie nosem, twierdząc, że nie znajdą lepszej jak w sklepiku jego ojca, ale do niego droga była jeszcze daleka.
W pewnej chwili zaczepił ich stary Żyd Weissmann, palący akurat fajkę przed swoim antykwariatem. Nikt nie wiedział dokładnie, jak stary był, ale podobno zdążył przeżyć już własnego wnuka.
– Hola, panowie! Z wojska to wrócilim, hę?
– Zgadza się – odpowiedzieli niechętnie, lecz uprzejmie. Dzień należał do tych upalnych, co tym bardziej odbierało im ochotę do rozmawiania z okolicznymi dziwakami.
– Cosik wam powiem. Dałbym wam całkiem niezłą sumkę za wasze mundury, o ile mi przypadną do gustu.
– Mundur to część uposażenia rezerwisty. Kategorycznie zabroniono nam go sprzedać – wystrzelił jak karabinek Kacper. Adam przewrócił oczami.
– Oj, aż tak nam do wojska znowuż prędko? – zarechotał dziadek. – To drobiazg, rzekłbym drobiażdżek... Jak by cię nawet, chłopcze, do poboru wziąć mieli, a ty się do nich bez munduru stawisz, to co ci zrobią? Służby zabronią? Ha! Palniesz tylko, żeś go zgubił albo zniszczył się w praniu, a w mig dostaniesz nowy. No, panowie, co wy na to?
Po krótkiej naradzie zdecydowali, że nic nie zaszkodzi chociaż przynieść je starcowi do wyceny. Pożerała ich ciekawość, ile takie coś może być warte. Mimo upału rozbiegli się zatem do swoich domów, dokopać się do rzuconych w kąt wojskowych uniformów. Po jakimś czasie spotkali się znowu przed tym samym sklepem z antykami. Weszli do środka, aby nie przyciągać zbytniej uwagi, a następnie każdy po kolei prezentował, co miał na sprzedaż. Pierwszy był Adam.
– Niestety, nic nie wart twój mundur, kochasiu. Nic a nic.
– Bez jaj! Jest w świetnym stanie – wykrztusił ze wzburzeniem Adam. Na pewno jego mundur był warty cokolwiek. Czyżby Żyd chciał się targować? – Przetarcia na nogawkach i łokciach są, ale to naturalne, po roku użytkowania.
Starzec był niewzruszony.
– Ejże, jestem pewien, że jakoś się dogadamy. Nie potrzebuję wcale dużo. Do poboru i tak mnie nie wezmą, bo na studia idę.
– Ach, akademik! Winszuję, winszuję... – powiedział Weissmann, gładząc swoją nad wyraz rzadką, siwą brodę. – Tym bardziej jednak twój mundur mi się nie przyda.
– Jak to się nie przyda? Jest jak nowy!
– Nie przyda mi się właśnie dlatego, że jest jak nowy – odpowiedział cierpliwie, lecz dobitnie starzec.
Następnie ze swoim mundurem wystąpił Kacper. Tutaj na oglądanie odzienia Żyd poświęcił zdecydowanie więcej czasu. Gdy już się wreszcie dobrze napatrzył, odchrząknął stanowczo i powiedział:
– Tu, kochaniutki, masz nie byle co. Mundur słony, aż w oczy pali. Tak, tak, to jest przedmiot bezsprzecznie wartościowy. Jednakże...
– Jednakże co? – spytał Kacper, któremu to jedno słowo tak wyraźnie popsuło szyki.
– Mam ja nosa do takich rzeczy. Potrzymaj go u siebie rok, dwa, pięć i wróć z nim do mnie. Z każdym rokiem jego wartość rosnąć będzie, bo i więcej smaku nabierze. Troszku metalu, troszku goryczki, troszku wreszcie słodyczy – choć tego zdecydowanie najmniej.
– Ile byłby wart teraz? – zapytał Kacper, którego całe te wywody o smakach munduru zbiły nieco z tropu, choć nie na tyle, aby zupełnie stracił głowę do interesów.
– Kupisz sobie zań, kochanieńki, paczkę najlepszych fajek.
– Dziękuję, nie palę – odparł zmieszany Kacper. – A ile będzie wart z każdym kolejnym rokiem?
– Nachyl się tutaj, chłopcze – odparł Weissmann, po czym wyszeptał coś Kacprowi do ucha. Ten natychmiast rozwarł szeroko swoje pokaźne, piwne oczy i sztywny niczym kij od miotły, bez namysłu odparł:
– Poczekam.
– Mądryś – wyszczerzył zęby Żyd.
– A co z moim? – ze zniecierpliwieniem wtrącił Marcin.
Znów stary Weissmann zastanawiał się dłuższą chwilę.
– Obecnie nie jest warty nic – starzec wzruszył koślawymi ramionami.
– A co za parę lat? Co jeśli przyniosę go za parę lat? – domagał się Marcin.
– Ten mundur nie pojawi się nigdy w moich rękach – odparł jakby ze smutkiem staruszek. – Pewne rzeczy po prostu nie są pisane.
Marcin zachmurzył się nieco. Nic nie mówiąc, skrzyżował ręce na piersi.
– Cóż zatem, panowie. Interesiku nie zrobiliśmy, jednak wszystko jeszcze przed nami. Powodzenia na dalszej drodze – tymi słowami pożegnał się z nimi.
Gdy kierowali się do wyjścia, Adam zauważył, pośród sterty wszelakich rupieci, wiszące na ścianie dwie kawaleryjskie szable.
– Ej, Marcin, skoro nie pozbywamy się mundurów, może dokupimy sobie do nich takie bajeranckie brzytwy?
– Oj, nie, nie. Kategorycznie nie. One nie są na sprzedaż – zaoponował stanowczo stary Weissmann.
– To po co tu wiszą i oko kuszą? – zapytał pół zdziwiony, pół zirytowany Adam.
– Czekają na swój czas. Przyjdzie taki dzień, gdy dobędę tego oręża w obronie naszego czcigodnego princepsa – odparł dumnie Żyd, jego twarz błoga, rozmarzona.
– Acha – Adam rzucił towarzyszom wymowne spojrzenie. – W takim razie moje wyrazy wdzięczności za pańską służbę... przyszłą... – to powiedziawszy, ukłonił się i wraz z kompanami opuścił to dziwaczne miejsce.
IV
Postawiona na ceglanym murku półpełna butelka gazowanej lemoniady zaczęła drgać. Zamieszanie. Masa stóp zbliżała się do nich w jakimś nagłym pośpiechu. Wkrótce ludzie zaczęli przelewać się przez główną ulicę, kierując się w stronę centrum. Adam, zaciekawiony, podszedł do jednego z nich.
– Przepraszam, dokąd ten pośpiech, jeśli można wiedzieć? – zagadał do pulchnej kobiety, ciągnącej za sobą dwójkę dzieci.
– Orędzie princepsa – odpowiedziała krótko, nie zwalniając nawet kroku.
Adama przeszły ciarki na sam dźwięk tych dwóch paskudnych słów. Natychmiast otrzepał się i dał znak Marcinowi i Kacprowi, aby podążali za nim.
Szli w pochodzie, który gęstniał chwila za chwilą. Kolejni ludzie przyłączali się do nich, ciekawscy, co też princeps ma im do powiedzenia. Gdy dotarli do centrum, w tłumie panował ścisk tak ogromny, że nie szło nawet podnieść ręki do góry. Mimo tego udało im się jakoś przepchnąć na Plac Nowej Nadziei, gdzie na rzeźbionym, kamiennym cokole usytuowana była mównica. Dookoła, na drewnianych słupach, wzniesiono olbrzymie elektroniczne wzmacniacze. Głos princepsa miał się ponieść aż za mury miasta. Tak też czekali, stłoczeni niczym sardynki, w popołudniowym, prażącym słońcu.
Nagle – oklaski, wiwat. Wszyscy wyprężyli się, podnieśli głowy. Adam był za niski – nie dostrzegł absolutnie nic. Rozległ się pisk ze wzmacniaczy, coś zadudniło, a potem przemówił on:
– Drodzy obywatele Republiki Rzymskiej, stoję tutaj jako wasz przywódca, jako wasz pierwszy, ponieważ muszę zabrać głos w sprawie, która frasuje tak mnie, jak i liczne grono pokornych sług Kościoła, których na tych ziemiach jest bez liku.
Strzelisty mężczyzna, stojący przed Adamem, wiercąc się nieco, zrobił nieznaczny krok w bok, który jednak pozwolił mu dostrzec popiersia sylwetek stojących na mównicy. Trzech ich było: princeps – Robert Monroe w towarzystwie sekretarza stanu, Ignacego Gabashvilego, i ministra obrony narodowej, Amadeusza Lufta. Ciekawski wzrok Adama spoczął przez dłuższą chwilę na princepsie. Był to człowiek starszy, lat ponad osiemdziesięciu. Państwo Rzymskie zbudował od podstaw, własnymi rękami, zapisując się na kartach historii jako jeden z jego ojców założycieli oraz pierwszy i jedyny princeps. Człowiek, który mimo sędziwego wieku zachowywał wizerunek wyjątkowo świeży i dostojny – z gładko ogoloną twarzą i schludnie zaczesanymi włosami, nad wyraz gęstymi. Odziany był tak, jak nakazywał protokół: cały w śnieżnej bieli, za wyjątkiem togi w kolorze głębokiej purpury – koloru zarezerwowanego dla męża stanu.
– Dokładnie pięćdziesiąt jeden lat temu lud tej ziemi spotkała straszna tragedia, którą przyjęło się później nazywać Kataklizmem. Po jego przejściu nic nie ostało się takie jak przedtem. Lądy i morza zostały przemieszane, czerń spowiła olbrzymie połacie terenu, a ludzie jako gatunek ledwo przetrwali. W tych okolicznościach Stolica Apostolska postawiona została przed ciężką próbą, jaką był wybór nowego papieża. Ocalały wówczas sekretarz stanu, kardynał Gotti, zdecydował się na powołanie – bez kworum kardynałów (których lwia część, jak i wszystkich ludzi, zaginęła lub pomarła tragicznie) – nowego papieża, swojego wychowanka, Jana Pawła III. Uczynił to za cichym przyzwoleniem Republiki, która była wtedy dopiero w powijakach, jako młode i słabowite państwo.
Nikt wtedy nie mógł przypuszczać, że te właśnie wydarzenia doprowadzą do przekształcenia się władzy kanonicznej w dynastyczny reżym, na dodatek usprawiedliwiany iście heretycznymi mrzonkami o wyjątkowości krwi dynastii janopawłowej oraz mistycyzmie poczęcia kolejnych ich członków.
Wybuchła wrzawa. Ludzie wpadli w popłoch, słysząc tak mocne słowa wypowiedziane, wydawałoby się, o największym sojuszniku Rzymu.
– Władze Republiki od lat przyglądały się temu procederowi z najszczerszym smutkiem i niepokojem, licząc na rychłe nawrócenie się Kościoła na właściwą drogę. Gdy proceder ów powtórzył się wraz z mianowaniem Jana Pawła V nowym papieżem, postanowiliśmy ukrócić go raz na dobre – za pomocą rozmów dyplomatycznych, celem których miało być zakończenie dynastycznego modelu sprawowania władzy przez państwo Watykan.
Tu princeps wyciągnął zza pazuchy kawałek pergaminu opatrzonego wielką błękitną pieczęcią Stolicy Apostolskiej i wzniósł go w górę, by tłum mógł dostrzec.
– W dniu dzisiejszym Watykan zerwał z Republiką Rzymską wszelkie stosunki dyplomatyczne. Zgrało się to również ze zbrojną prowokacją na naszej północnej granicy, która jasno zagraża bezpieczeństwu Republiki.
– Rodacy! Staliśmy się sąsiadem niewygodnym, sąsiadem z tą samą wiarą, który ma czelność troszczyć się o wspólnotę Kościoła i zadawać niewygodne pytania. To właśnie postawiło nas również przed aktem dokonanym – zaczęła się wojna. Krew została przelana na naszej granicy, a wojska watykańskiego reżymu pomaszerują niechybnie w głąb Republiki... jeśli im pozwolimy.
Tłum oszalał. Tłuszcza szeptała do siebie: wojna? A więc wojna?
– Ludzie Rzymu! Nie dane nam było wybrać warunków tej wojny przez zdradziecki atak. Wybrać za to możemy jej cel. Pomaszerujemy na północ, na Watykan, wyzwolimy matkę naszą – wspólnotę Kościoła – spod buta samozwańczych władców. Jeżeli wojna im w głowie – zaprawdę, powiadam wam – wojnę dostaną! A po niej żaden chrześcijanin na chrześcijanina ręki nie podniesie! Niech żyje Rzym! Niech żyje Republika! Niech żyje Kościół!
V
Chaos, dookoła niego prawdziwy chaos. Ludzie przeciskali się, wiercili. Wrzaski, krzyki, wiwaty, skamlenie. Adam stał pośrodku tego wszystkiego w zupełnym osłupieniu. Wojna... a więc wojna – powtarzał sobie w duchu. – I to na jakich przesłankach! Konflikt na granicy został ledwo wspomniany, wszystko natomiast rozchodziło się o jakieś zarzuty herezji i uzurpatorstwa kierowane bezpośrednio pod adresem papieża. Nie, nawet nie papieża – papiestwa.
Każdemu nieco bardziej zainteresowanemu historią kanoniczną, albo w ogóle historią powszechną, było wiadomo, że przed Kataklizmem papieże byli wybierani przez zgromadzenie kardynałów. Obecną wykładnią Kościoła było jednak, że Opatrzność – w czasach największej próby i kryzysu – zsyła papieżowi godnego następcę. Adam, rzecz jasna, dawno zwęszył w tym przekręt służący utrzymaniu władzy przez jedną rodzinę, jednak kiedy tę samą opinię wyraża princeps, prosto z mównicy, wszczynając z tego powodu wojnę... oj, to już zupełnie co innego.
Adama nurtowała jedna tylko kwestia – co na to wierni? Już teraz, sądząc po harmidrze panującym na placu, opinie były „mocno mieszane”. Czy tak bezkrytycznie przyjmą oskarżenia rzucane przez głowę – bądź co bądź – swojego państwa, czy też staną murem za państwem co prawda obcym, ale sprawującym magisterium nad ich własną wiarą? Adam domyślał się, że im dalej od stolicy, im dalej na północ, odpowiedź może być coraz mniej oczywista.
Jaki jednak jest plan w tym wszystkim? Posadzić w Pałacu swojego marionetkowego papieża? A może całkowicie wchłonąć w Republikę wszystkie ziemie Watykanu pod pretekstem, iż inaczej się tego konfliktu zakończyć nie dało? Czy chodzi tu tylko o rząd dusz, czy może o coś więcej?
Jego rozmyślania zostały brutalnie przerwane przez ministra obrony narodowej, który produkował się na mównicy już dobre parę minut. Adam nie zwracał na niego specjalnej uwagi. Princeps zrzucił bombę, teraz minister wzbija w powietrze tumany kurzu. Pięć jednak słów wyrwało go z zadumy, a gdyby jakimś cudem i je zignorował, akompaniowało im jeszcze większe poruszenie tłumu. Słowa te brzmiały: Przejdźmy zatem do losowania.
Adam stanął na palcach, wyprężył szyję. Na blacie mównicy stała teraz ozdobna cynowa urna. Minister wyciągnął z niej mikry świstek papieru i przeczytał na głos: 2034. Tłum zawył przeciągle. Adamowi nie trzeba było tłumaczyć, czego właśnie był świadkiem. Typowane były roczniki mężczyzn, które objęte zostaną poborem. Serce zabiło mu jak szalone. Nasłuchiwał i czekał.
2020...
2036...
2033...
Aż w końcu, na samym końcu, stało się najgorsze. Padło to, co paść absolutnie nie miało: ich rocznik – 2043.
Tłum wył tak głośno, że głos ministra stał się praktycznie niesłyszalny mimo użytej, drogocennej elektroniki. Przecież to ledwo dzieci – ryknął męski głos. Mordercy – lamentowała gdzieś starsza kobieta.
Nagle, na granicy słyszalności, ucho Adama pochwyciło coś w rodzaju mokrego plaśnięcia. Obrócił się momentalnie. Kacper, podtrzymywany przez Marcina, wymiotował właśnie na bruk.