ROZDZIAŁ 8: NASTĘPSTWA

I

Oficer śledczy Martinez wypił łyk zimnej herbaty ze swojej białej porcelanowej filiżanki, siorbiąc nieco. Kiedy odsunął filiżankę od ust, te wykrzywiły się paskudnie zza kruczoczarnego wąsa. 

– No, no, rekrucie, muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Naprawdę dobrze ugadaliście sobie tę historyjkę. 

– Nie rozumiem – odparł głucho Kacper. Całe jego ciało wydawało się potwornie ciężkie, nawet język. Nie wiedział, ile czasu minęło, odkąd wraz z Igorem wrócili do obozu. Światło dalej wpadało przez znajdującą się za nim ciasną, okrągłą okiennicę, zatem wciąż trwał ten sam dzień. 

– Cóż, co tu tłumaczyć? Z całą pewnością wiele przykrych rzeczy może się wydarzyć, kiedy trójka nieopierzonych rekrutów wybiera się na wyprawę do serca lasu. Przez wiele lat spędzonych w obozie zdarzyło mi się być świadkiem niejednej takiej sytuacji. Rekruci, wszak, nie są monolitem – mają swoje antypatie, swoje porachunki. Na domiar złego leśne gęstwiny zapewniają idealne środowisko, aby taki przykry wypadek mógł się wydarzyć. 

Kacper poczuł się, jak gdyby ktoś oblał go kubłem lodowatej wody. Całe zmęczenie uszło z niego w jednej chwili, ustępując miejsca szaleńczej rozpaczy. Wrabiają mnie. 

– Panie oficerze, mogę z całą pewnością zapewnić, że nie mam nic do ukrycia! Klnę się na... 

– Cisza, rekrucie! Jeszcze nie skończyłem – oficer Martinez zmarszczył czoło. – Myślę, że bylibyście zdziwieni, ile razy słyszałem historie o potworach z lasu, o strachach poza ludzkim zrozumieniem, które zrządzeniem losu postanowiły pochwycić jednego nieszczęśnika – i tylko jego. Jego zrozpaczonym kompanom nie pozostaje potem nic innego, jak powtarzać tego typu przerażające opowieści. 

– Panie oficerze, słowo... 

– C i s z a powiedziałem! – ryknął oficer. – Na kanwie takich opowieści wysyłam potem swoich ludzi, aby przeczesali owe nawiedzone miejsce. Bywa, że czasami udaje się dzięki temu znaleźć zaginionego nieszczęśnika, czasami jego szczątki, czasami nie udaje się znaleźć absolutnie nic. Wiecie, czego nigdy się nie znajduje, rekrucie Janković? Potwora. Widziadła. Jednym słowem – reszty waszej bajki. 

Kacper zupełnie pobladł. 

– Panie oficerze, anomalie to udowodnione naukowe zjawisko. Jak można wysyłać nas na tereny ich występowania, po czym kategorycznie zaprzeczać możliwości wejścia z nimi w kontakt? 

– Tu właśnie wykładają się wszystkie wasze historie. Na obszarze wyznaczonym pod Próbę Terenową nigdy nie zanotowano żadnego wystąpienia anomalii. Ostrzeżenia przed możliwym niebezpieczeństwem z ich strony mają na celu wyłącznie sprawdzenie zdolności radzenia sobie ze stresem w sytuacji potencjalnego zagrożenia, jednocześnie nie narażając przesadnie ani zdrowia, ani życia rekrutów – oficer Martinez wyprostował się i z satysfakcją skrzyżował ręce na piersi, wielkiej jak u niedźwiedzia. – Bardzo ładnie, panowie. Bardzo ładnie, że zostawiliście sobie furtkę na końcu waszej historyjki, kiedy to widziadło, które porywa waszego kolegę, po chwili samo znika. 

Kacper poczuł, że spada. Kurczowo złapał się stolika, jaki dzielił go od oficera Martineza, aby nie stracić równowagi. Jego oczy błądziły ślepo po pustym pokoju przesłuchań, jak gdyby szukając pomocy, która nigdy nie nadeszła. 

– Sierżancie... 

– Oficerze. 

– Tak, oficerze... Zapewniam: nie uczestniczę w żadnej konspiracji. To, co widziałem, faktycznie się wydarzyło. Na terenie ćwiczeń naprawdę miała miejsce anomalia. Proszę... 

Drzwi do pokoju przesłuchań otworzyły się momentalnie z gromkim hukiem. 

– Oni mówią prawdę! – w progu stanął instruktor Anderson. Wszedł prędko do pomieszczenia, ocierając wykrochmaloną chusteczką pot z łysej głowy. 

Zarówno Martinez, jak i Kacper spojrzeli na niego pytająco. 

– Podczas kiedy ty przez cały dzień maglowałeś tych bogu ducha winnych chłopców, ja postanowiłem zgromadzić dowody. Przesłuchać świadków... 

– Jakich, kurwa, świadków?! – ryknął rozjuszony Martinez. – Przecież to ja przesłuchiwałem ich obu! 

– Przesłuchałem wartowników, którzy otworzyli przed nimi bramy obozu – odparł cierpliwie, lecz stanowczo Anderson. 

– I co? Widzieli złote drapacze chmur z wieży strażniczej?! 

– Zanotowali godzinę przybycia chłopców. 12:43. 

– Co w tym dziwnego? Twierdzą, że spędzili noc w lesie i wyruszyli w dalszą drogę o poranku. Mało to mieliśmy takich, co wracają dopiero następnego dnia albo i po dwóch? 

– Ilu mieliśmy takich, co wrócili po pięciu godzinach? 

– Co?! – wykrzyknęli chórem Kacper i oficer śledczy. 

Teraz to Martinez chwycił się kurczowo stołu. 

– Według dokumentacji sporządzonej przez sierżanta Zborskiego, ci chłopcy zostali zostawieni w punkcie startu ZPT o godzinie 8:22 dnia dzisiejszego. 

Martinez prychnął wzgardliwie. 

– I na tej podstawie doszedłeś do swojej konkluzji? Na podstawie ewidentnej literówki w notatkach tego dziwaka? Słyszałeś kiedyś, Anderson, o brzytwie Ockhama? 

– Słyszałem. Zamiast więc przeskakiwać do konkluzji, znalazłem wartowników, którzy byli na służbie, kiedy Zborski wyruszał z nimi do lasu. Oni również prowadzili notatki. Chłopcy wyruszyli o godzinie 5:10, dnia dzisiejszego. 

Martinez wyraźnie pobladł. 

– Ale... my przecież mamy procedury... przeczesujemy las co roku. Jeżeli to, co mówisz, jest prawdą... 

– Jeżeli to, co mówię, jest prawdą – przerwał mu Anderson – to zaburzenia czasoprzestrzeni nie są tylko stateczne. 
Piaski, po których stąpamy, okazały się być ruchome. 

 

II 

Połacie obozu siniały w ostatnich promieniach dogasającego zachodu słońca, gdy Kacper opuścił wreszcie budynek kwatery głównej. Współczuł w duchu Igorowi, którego dalej tam męczyli. Chwiejnym krokiem skierował się ku Długiej Chacie. Gdy przestąpił jej próg, otoczyli go inni rekruci. Wieść miała wystarczająco dużo czasu, żeby się roznieść. Powoli rozstępowali się przed nim, pozwalając mu dojść do swojego łóżka. Żaden z nich nie powiedział słowa. Po prostu wpatrywali się w niego, próbując zrozumieć. Kacper czuł się nagi — ich spojrzenia wpełzały głęboko pod jego skórę, podgryzając cokolwiek, co zostało z jego duszy. Kątem oka dostrzegł w tłumie Adama i Marcina. Nie odważył się spojrzeć im w oczy. Jakby mógł? Zawiódł ich. 

Kacper wczołgał się do swojego łóżka, ciężar wszystkich wydarzeń zdawał się wbijać go w sprężyny materaca. Wtedy puściły mu nerwy. Był zbyt zmęczony, zbyt przepełniony żalem. Wtulił twarz w poduszkę, płacząc. Jak mógł być tak ślepy, aby nie zauważyć, że coś złego dzieje się z Thomasem? Jak mógł pozwolić na to, aby jego najlepszego przyjaciela spotkał taki los? Co jeśli to Thomas wybrał słusznie? 

Po pewnym czasie te myśli wydusiły z niego ostatnie pokłady energii. Kacper zasnął, nie śniąc o niczym. Moment wytchnienia w końcu nastąpił. 

 

III 

Następnego dnia, po skończonym treningu, Adam i Marcin podeszli do niego — zaniepokojeni, lecz zdeterminowani. Kacper wiedział, że wcześniej czy później do tego dojdzie. 

– Kacper, poczekaj na nas! Chcemy pogadać! – usłyszał za sobą głos Adama. Zrezygnowany przystanął, czekając, aż jego przyjaciele go dogonią, jego oczy wbite w ziemię. 

– Może ja powinienem... – zapytał Marcin, wyraźnie zmartwiony. 

– Nie, nie, ogarnę to – zapewnił Adam, próbując z całej siły nawiązać kontakt wzrokowy z Kacprem. Gdy jego wysiłki spełzły na niczym, westchnął. – Jak sobie chcesz... Co tam się do cholery stało? 

– Adam! 

– Co? Też jesteśmy jego kumplami. Mamy prawo wiedzieć. 

– Ja nie... – wymamrotał Kacper, dalej odwracając wzrok. 

– Daj spokój, on potrzebuje czasu. Zahaczymy go innego dnia – Marcin złapał Adama za ramię. 

– Puść mnie, kurwa! Muszę wiedzieć, co się stało. Co niby mamy robić? Bazować na plotkach? On dalej może być tam, gdzieś w tym lesie. Jeżeli ci idioci z wojska nie radzą sobie, żeby go tu sprowadzić, zrobię to sam! 

– Nie da rady. Jego już nie ma – Kacper usłyszał swój własny głos. Z przerażeniem rozejrzał się po swoich towarzyszach. 

– Ja pierdolę! – wychrypiał Adam, odwracając się do nich plecami. Rzucił swój karabin na ziemię z taką furią, że drzazgi odłamały się z kolby. 

– Jesteś pewien? – zapytał Marcin, głosem słabszym niż szept. 

– Widziałem na własne oczy – odparł pusto Kacper. 

Marcin pozwolił, aby karabin wypadł mu z rąk, i szybkim krokiem skierował się w stronę Kacpra. 

Cokolwiek mnie czeka, zasłużyłem sobie – pomyślał Kacper. Gdyby to oni z nim byli, wszystko potoczyłoby się inaczej. Zamknął oczy, czekając na uderzenie. Nigdy nie nadeszło. Marcin chwycił go w swoje ramiona i mocno uścisnął. Płakali obaj. Marcin — ponieważ rozumiał, i Kacper — ponieważ nie mógł sobie wyobrazić, że ktoś jest w stanie zrozumieć. 

Previous
Previous

ROZDZIAŁ 9: PRZEWRÓT

Next
Next

ROZDZIAŁ 7: POKORA