ROZDZIAŁ 7: POKORA

I

– Czy masz w ogóle pojęcie, co właśnie zrobiłeś? – Sorrente kipiał ze wściekłości. Jego zwykle kamienna twarz przybrała teraz kolor granitu. – Wszystko to, czego ty i ja jesteśmy częścią, opiera się na bardzo delikatnym balansie... Jak można było? Jak można było zrobić coś tak idiotycznego, nie konsultując tego z kimkolwiek bardziej doświadczonym od ciebie?

Ogród milczał, przyglądając się wszystkiemu z niemą ciekawością. Było to jedno z niewielu miejsc w Watykanie, gdzie – przy odrobinie zdrowego rozsądku i czujności – można było porozmawiać w cztery oczy. 

– Eminencja pozwoli... nie tym tonem. Jestem... – zaczął Lucas głosem równie oburzonym, co rozpaczliwym. 

– Zuchwały? Tak, jesteś. Panie, miej litość... Jakie szaleństwo doprowadziło cię do tak radykalnych kroków?

– Wydaje mi się, że wyraziłem się dostatecznie jasno w moim przemówieniu. 

– Doprawdy? Czyli rozchodziło się o sprawiedliwość? 

– Dla wiernych sług Kościoła, którzy mają prawo – jak każdy człowiek – zakładać rodziny? Tak! 

– I, jak rozumiem, wśród tych sług uwzględniasz też siebie? 

Lucas zaczerwienił się. 

– A co za różnica? Może dzięki temu mój syn będzie mógł przynajmniej poznać swoją matkę? 

Sorrente zamarł, przymrużył oczy, które następnie rozwarły się w jakimś nagłym objawieniu. 

– To nic nie zmieni – odparł wreszcie. Jego gniew przygasł nieco; na jego miejscu pojawiło się coś nowego. Lucas nie był w stanie jasno stwierdzić, co. 

– A to niby czemu? Skoro miałem ojca, to muszę mieć i matkę. 

– Papież nie rodzi się jak wszyscy inni – odparł prawie szeptem Sorrente. 

– Przecież to brednie! Nawet jeżeli nasi wierni w to wierzą, to ja dawno przestałem. Na litość boską – także nasz Pan narodził się z matki! 

– Jednak kolejnych dziedziców Apostolskiego Tronu zsyła Opatrzność. 

– Cholera jasna, czym?! Bocianami?! 

– Nie podnoś głosu. 

– Powiedz mi zatem, kim jestem! Bękartem? Podrzutkiem?! – domagał się żarliwie Lucas. 

W oddali nieśmiały powiew wiatru mierzwił korony drzew. Sorrente zacisnął zęby. 

– Chcesz wiedzieć, kim jesteś, Wasza Świętobliwość? Może zatem rzucę nieco światła na tę kwestię. Póki co udowodniłeś ponad wszelką wątpliwość, że jesteś tykającą bombą, która wypali w najbardziej nieoczekiwany sposób, z sobie tylko znanych powodów. Osobą, która wbije nóż w plecy każdemu, kogo choćby podejrzewa o inne zdanie. Osobą, która przekłada swoje wyimaginowane cele ponad dobro wspólnoty. Osobą, której – nade wszystko – nie powierzyłbym najskrytszych sekretów Kościoła. 

– Otrzeźwiej, kardynale. Jestem twoim papieżem. 

– Jesteś synem mojego papieża. I moim obowiązkiem jest dopilnować, abyś kontynuował jego dziedzictwo – nie obracał je w proch. 

– To, co zrobiłem, było słuszne. 

– Czy choćby zastanowiłeś się przez moment, jakie będą konsekwencje twojego pomysłu? Oprócz dobrobytu i wiecznego szczęścia? Czy pomyślałeś, co będzie, kiedy dzieci duchownych, które dorastały na majątku kościelnym, sięgną poń na poczet spadku? Co się wydarzy w sytuacji, kiedy biskup spłodzi syna? Czy powstaną dynastie pośród kleru? Nie mówiąc już o moralnym mieczu Damoklesa, jakim jest uwodzenie swoich wiernych, co przecież będzie się działo nagminnie – bo kogo innego mieliby ci nieszczęśnicy brać za żony? Otomańskie kobiety? 

Lucas milczał, lecz jego organizm wył w niebogłosy. Już od dłuższego czasu narastało w nim poczucie, że gdzieś popełnił błąd, że czemuś uchybił. Kiedy Sorrente mówił, to poczucie rosło, aż wreszcie wykiełkowało i dało plon w postaci lodowatej paniki. Nie przemyślałem tego – przyznał w duchu. – Zupełnie tego nie przemyślałem. Nie zamierzał jednak dać za wygraną. 

– Pragmatyzm i asekuranctwo nie mogą przysłaniać krzywdy, jaka dzieje się tysiącom tak przecież bliskich nam osób. 

– Idealizm nie może przysłaniać faktu, że czasami walka z krzywdą prowadzi nieubłaganie do większej krzywdy. 

– Co zatem powinien czynić papież, jeżeli nie walczyć z ludzką niedolą? 

– Powinien stosować się do tej samej zasady, do jakiej od wieków stosują się wszyscy medycy: primum non nocere – po pierwsze nie szkodzić. 

Lucas zrobił krok do tyłu, zakręciło mu się w głowie. Ogarnął go ogromny żal. Żałował, że z nikim nie podzielił się tym, co zamierzał zrobić. W głębi duszy wiedział jednak, czemu tak postąpił. Każdy odradziłby mu tej ścieżki – i, o zgrozo, zaczynał zdawać sobie sprawę, że w tej materii mieliby rację. 

– Co ja teraz zrobię? – wybuchł zrozpaczony Lucas. – Jak mogę cofnąć coś, co rozeszło się echem wszędzie, gdzie nadal chwali się imię Pańskie? 

– Tego już się nie cofnie. Takim rzeczom trzeba zwyczajnie stawić czoła. – Niespodziewanie ręka Sorrente ruszyła w jego kierunku, zastygając w połowie drogi w niemej propozycji. – Nie musisz być sam. Dopuść mnie do siebie, a razem uprzątniemy ten bałagan. Bez dalszych kłamstw. Bez dalszych podchodów. 

Lucas spojrzał na kardynała w osłupieniu. 

– Po tym wszystkim... pomożesz mi? 

– Naturalnie. Sam miałem kiedyś trzynaście lat. 

 

II 

Tłum zebrany na placu wydawał się nawet większy niż ten, do którego wygłaszał swoje pierwsze przemówienie. Morze twarzy, skierowane w jego stronę, wpatrywało się w niego tysiącami oczu, przepełnionych ciekawością i nadzieją. 

Lucas spojrzał w bok, na sąsiedni balkon, na którym jego kardynałowie z niecierpliwością i niepokojem gorączkowo szeptali do siebie, przerywając tylko na chwilę, aby rzucić swojemu papieżowi nieufne spojrzenie. 

Czuł na sobie ciężar swoich decyzji. Wiedział, że to, co teraz zrobi, będzie wymagało większej odwagi niż jego pierwsze przemówienie. Był również zmęczony – nie tylko z powodu bezsennych nocy, ale i ciągłego napięcia, które zdawało się wisieć w pałacowym powietrzu. To zmęczenie, w jakiś przedziwny sposób, zdawało się pchać go do działania. Wyłowił wzrokiem z kłębowiska szkarłatnych peleryn kardynała Sorrente. Ten poczuł na sobie jego wzrok i skinął do Lucasa głową. Lucas odwzajemnił skinienie. 

– Czego uczy nas życie? – elektroniczne brzmienie głośników utopiło w swojej potędze głosy zebranych. – Czego uczy nas życie? Uczy nas tego, czego akurat potrzebujemy, aby jak najlepiej służyć Panu. I mnie ostatnio spotkała jedna z takich gorzkich lekcji. Pierwsza lekcja, jaką otrzymałem za swojego pontyfikatu, okazała się być lekcją pokory. 

Gdy wygłaszałem z tego miejsca moje poprzednie przemówienie, przepełniała mnie gorycz i smutek, jakie wielu z was dzieliło w tamtym czasie za sprawą tragedii w Czerwonej Szałwii. Nie wątpię, że niejeden z was odczytywał moje słowa właśnie przez pryzmat tego wstrząsającego wydarzenia. Słowa te były szczere i wypowiedziane w jak najlepszych intencjach, jednak nie uwzględniały złożoności podejmowanego problemu. 

Zaraz po zakończonym przemówieniu zaczęły dochodzić do mnie liczne głosy życzliwej porady i troski, rzucające światło na zagadnienia, które wcześniej pozostawały dla mnie w cieniu – przez mój emocjonalny stosunek do tematu. 

W obliczu tychże głosów zmuszony jestem, jak każdy człowiek w błędzie, posypać głowę popiołem i powiedzieć: mea culpa. Proponowane przeze mnie rozwiązanie zniesienia celibatu było krótkowzroczne i nie dotykało istoty problemu. Błędnie bowiem dopatrywałem się go w delikatnym porządku, jaki od stuleci panuje w naszej wspaniałej wspólnocie. Prawdziwym sednem problemu jest – jak zwykle – grzech, przejawiający się tu w postaci nierządu. 

Wraz z gronem moich najbardziej zaufanych kardynałów podjęliśmy legislacyjne kroki, aby położyć kres procederowi, który traktuje ludzkie ciało jako przedmiot transakcji i nakłada monetarną wartość na miłość – a raczej na jej płytką imitację. Zrozumieliśmy, że penalizacja sutenerstwa to w dzisiejszych czasach niestety za mało. 

W związku z tym, z dniem jutrzejszym, wchodzi w życie nowy dekret, wedle którego nierząd podlegać będzie karze grzywny do nawet 2000 lirów. 

Zwalczymy plagę, która żeruje na zagubionych kobietach, która niszczy rodziny, zatruwa życie społeczne. Niech żyje Watykan! Niech żyje Kościół! 

 

III 

Wieczorem tego dnia, w pałacowych ogrodach, pośród brzęczenia owadów i ptasich treli, dało się usłyszeć słowa: 

– Eminencjo, mogę mówić szczerze? 

– Naturalnie, Ojcze Święty. 

– Ten dekret pozostawił po sobie dosyć gorzki posmak. 

– Tak smakuje kompromis. Nie wykluczam, że znalazłoby się lepsze rozwiązanie, gdybyśmy mieli więcej czasu, gdyby od początku przyjrzeć się wspólnie całej tej sprawie, ale okoliczności wymagały gotowej ustawy, którą akurat posiadał tylko Torrino. 

– Wiem. Następnym razem będzie inaczej. 

– Dobrze to słyszeć, Ojcze Święty. 

– Eminencjo, teraz, gdy opadł kurz, chciałbym wiedzieć, kim była moja matka. 

– Nie mogę powiedzieć nic innego, oprócz znanej ci już dobrze prawdy. Dziedzica Apostolskiego Tronu zsyła opatrzność. 

– Ale ja nie rozumiem, co to znaczy. 

– Pewnego dnia zrozumiesz. We właściwym czasie. A jeżeli to nie nastąpi, to sprawię, abyś zrozumiał. Póki co dobrze radzę: wyśpij się, Ojcze Święty. To były ciężkie dni. 

– Obiecujesz, że będzie, jak mówisz? 

– Obiecuję. 

– Dobrze. 

Previous
Previous

JUŻ WKRÓTCE

Next
Next

ROZDZIAŁ 6: DROGA BEZ POWROTU