ROZDZIAŁ 6: DROGA BEZ POWROTU

I

– Wszyscy, zgromadźcie się przy moim biurku – nakazał instruktor Anderson. 

Po sali wykładowej poniósł się echem chór szurających krzeseł i już niebawem cała grupa ćwiczeniowa patrzyła z zaciekawieniem na drobną sakiewkę, jaką instruktor wyciągnął zza pazuchy swojej starej, wełnianej marynarki. 

– Zrozumienie zagadnienia anomalii czasoprzestrzennych nie należy do rzeczy łatwych ani oczywistych. Aby zobrazować wam jak najlepiej, z czym się mierzymy, posłużę się zawartością tego oto worka – mówiąc to, przechylił worek do góry nogami. Blat biurka w mgnieniu oka pokrył się stertą piasku. Instruktor rozprowadził go równomiernie, aby osiągnąć cienką, jednolitą warstwę. 

– Oto jest świat, jaki znany był ludzkości aż do kataklizmu roku 2007. Był to raj dla ludzkiej percepcji. Z każdego punktu tej piaskownicy można było dotrzeć do każdego innego, bez żadnych restrykcji – pomijając naturalne problemy logistyczne, takie jak transport, zaopatrzenie czy polityczne strefy wpływów. 

Odcisnął swoim palcem dwa punkty na piasku, a następnie połączył je, rysując prostą linię. 

– Jednakże, kiedy nadszedł kataklizm – z przyczyn, nad którymi możemy jedynie spekulować – cała ta przestrzeń, a z nią czas, uległa zniekształceniu. 

Ręce instruktora niedbale przemieszały dotychczas równą warstwę piasku, zostawiając w niej liczne luki, nierównomierności oraz zgarbienia. 

– Powstały dziury, określane potocznie Czarną Mgłą – ze względu na to, jak takie zjawisko wygląda dla ludzkiego oka. O ile nam wiadomo, w obrębie takiej dziury czas i przestrzeń przestają istnieć. Zdecydowanie mniej jasno mają się sprawy tam, gdzie piasek nie zniknął do końca, a jedynie się przerzedził. O ile Czarną Mgłę ludzkie oko dostrzega bez problemu – gdyż nie wracają z niej żadne cząsteczki światła, a więc przybiera ona postać idealnej czerni – tak strefy przerzedzenia czasoprzestrzennego są znacznie trudniejsze do wykrycia, co czyni je zdecydowanie bardziej niebezpiecznymi. To w tych właśnie strefach ma miejsce zdecydowana większość zaginięć, jakie przypisuje się Czarnej Mgle. W nich czas nie znika – on zmienia tempo: spowalnia, przyspiesza... to zależy. 

Instruktor Anderson podrapał się po łysej głowie. 

– Nie będę przed wami ukrywał, że o przerzedzeniu czasoprzestrzennym wiemy wyjątkowo mało – i jest ku temu bardzo dobry powód. Zjawisko to jest wyjątkowo niebezpieczne i równie trudne do zbadania. Ten kurs przeznaczony będzie właśnie jemu. Jego celem jest przekazanie wam jak największej wiedzy, bez której nie obejdziecie się podczas działań terenowych. O ile ogniska Czarnej Mgły są dobrze udokumentowane, tak przerzedzenia zostają często niewykryte przez dekady – dopóki nie dojdzie do tragedii. 

– To słowem wstępu. Reszty dowiecie się na następnych lekcjach. 

 

II 

Minęło siedem miesięcy, odkąd Kacper znalazł się w obozie. Był to ciężki czas. Każdy dzień był wyzwaniem, każda noc snu – jedyną nagrodą, na jaką mógł liczyć. Starał się nie myśleć, co przyniesie jutro – starał się skupiać tylko na tym, co miał bezpośrednio przed sobą. To nie zawsze pomagało. Bywały dni, kiedy wstanie z łóżka wydawało się niemożliwością, jednak jego ciało wstawało tak czy siak. Kacper nie wiedział dlaczego. 

Zbliżał się egzamin, znany pośród rekrutów jako ZPT – Zaawansowana Próba Terenowa. Oprócz sprawdzenia ich zdolności nawigacji na nieznanym obszarze oraz umiejętności przetrwania, miał on przetestować ich wiedzę na temat anomalii – jak je rozpoznać, jak ich omijać, jak je przetrwać. 

Egzamin przeprowadzany był w zespołach trzyosobowych. Taka trójka była wywożona konno w głąb lasu; jej zadaniem było wrócić pieszo do obozu, w jednym kawałku, przed zachodem słońca. Kacprowi na samą myśl robiło się słabo. 

Dni przed egzaminem poświęcił na pilną naukę. Spędzał większość swojego czasu w obozowej bibliotece, wertując raporty odnoszące się do spotkań z przerzedzeniem czasoprzestrzennym – zwykle w towarzystwie jednego ze swoich przyjaciół. 

Marcin zdawał się mieć alergię na pisane słowo. Wystarczało zaledwie kilka akapitów dowolnej książki, aby wprawić go w letarg wykluczający z dalszego użytku. 

Z drugiej strony Adam był świetny w nauce. Miał doskonałą pamięć i równie imponujące zdolności rozumienia słowa słuchanego, jak i czytanego, więc w efekcie spędzał jeszcze mniej czasu nad książkami niż Marcin. 

Thomas uczył się najmniej z nich wszystkich. Przez ostatnie miesiące nabrał nowego nawyku – większość wolnego czasu spędzał samotnie. Nikt nie wiedział, gdzie był, ani co robił. Adam podzielił się kiedyś podejrzeniami, że – biorąc pod uwagę jego chęć zostania dziennikarzem – spędza on pewnie wolny czas, zapisując swoje doświadczenia z obozu. 

Sytuacja uległa drastycznej zmianie, kiedy trzy dni przed ZPT rekruci zostali podzieleni na trójki. Kacper trafił do drużyny z Thomasem i Igorem – chłopakiem, który próbował zlinczować go zaraz po przyjeździe do obozu. Ich relacje były teraz na lepszej stopie, co nie znaczyło wiele, a oprócz tego Kacper nie ufał mu ani na jotę. Było w nim coś zimnego i śliskiego, co przyprawiało Kacpra o ciarki na plecach. Wiedział, że będzie mógł polegać tylko na Thomasie, zatem postanowił z nim porozmawiać, mając nadzieję, że przekona go, aby potraktował sprawy bardziej poważnie. 

Tego dnia Kacper skończył naukę wcześniej, odłożył segregator opatrzony tytułem „Incydent w Dolinie Jarzębin” na swoje miejsce i pośpiesznie opuścił bibliotekę. Aby porozmawiać z Thomasem, musiał go najpierw znaleźć. Mógł co prawda dopaść go bezpośrednio po ćwiczeniach, wykładach lub na stołówce, ale nie chciał poruszać tej kwestii przed resztą chłopaków. To była sprawa między nim a Thomasem – i miała taką pozostać. 

Przeszukując obóz, Kacper zaszedł do Długiej Chaty, licząc, że może – a nuż – zastanie tam Thomasa. Nie zastał go jednak pośród przebywających tam członków grupy, trafił natomiast na drzemiącego Leona. Przystanął na chwilę, gryząc się z myślami, czy go obudzić, aż w końcu zadecydował. Zależało mu na czasie. 

– Leon... Leon... wybacz, że cię budzę. Widziałeś może Thomasa? 

– Co? Nie, nie widziałem. Znowu zniknął? – Leon usiadł na krawędzi posłania, przecierając oczy. 

– Tak. Muszę z nim porozmawiać. 

– Chętnie bym pomógł, ale serio – nie wiem. 

– Szukacie Augustina? – zaciekawił się siedzący nieopodal Misza – chłopak, który włożył głowę w drut kolczasty podczas pierwszego dnia ćwiczeń. Był również przypadkowym beneficjentem bójki, która wydarzyła się zaraz potem. Banda Igora odwiedziła go w szpitalu, grożąc tak samo, jak groziła i Kacprowi. Jednak kiedy bójka skończyła się dla nich klęską, porzucili wymierzanie sprawiedliwości na własną rękę. Jakimś sposobem Misza dowiedział się, co stało za ostudzeniem ich temperamentów – i był za to niezwykle wdzięczny. 

– Widziałeś go może? – zapytał Kacper. 

– Jakieś pół godziny temu, kiedy nosiłem drewno na opał. Kierował się w stronę strumyka. No wiesz, tego na południowy zachód od Długiej Chaty. Zaprowadzę cię. 

– Em... Dzięki za pomoc, ale jestem pewien, że masz lepsze rzeczy do roboty. Wiem, gdzie jest strumyk – spokojnie trafię sam – Kacper mówił szczerze, ale równocześnie starał się nieco dawkować sobie Miszę. Z niewiadomego powodu upodobał sobie Kacpra i wiecznie za nim łaził, robiąc wszystko, aby spłacić swój dług. Na dłuższą metę było to wyjątkowo męczące. 

– O nie, nie, nie! Aktualnie jestem wolny. 

– Okej – odparł zrezygnowany Kacper. – W takim razie prowadź. 

Droga do strumienia nie zajęła długo. Gdyby patrzeć jedynie na jego głębokość, strumień mógł pretendować co najwyżej do miana kałuży. Ukryty za gęstymi porostami, jego ospały nurt szumiał na granicy słyszalności. 

Chłopcy przystanęli. 

– No i jesteśmy. Co powiesz na to, że ja wezmę lewo, a ty weźmiesz prawo i jak któryś z nas go znajdzie, to po prostu krzykniemy? – zaproponował Misza, czochrając swoje bujne loki. 

– Dzięki, ale dalej dam sobie radę sam. Jeżeli Thomas tu jest, to dlatego, że nie chce, żeby mu przeszkadzać. Pogadam z nim w cztery oczy. 

Misza niechętnie skinął głową. 

 

III 

Minęło trochę czasu, nim Kacper dostrzegł pośród gęstych zarośli dobrze mu znaną sylwetkę. Gdy był już blisko, Thomas usłyszał go i nerwowo odwrócił głowę w jego kierunku — jego oczy otwarte szeroko jak u wystraszonego zwierzęcia. 

– To ja! To ja! – zawołał Kacper, próbując uspokoić przyjaciela. Nagle zrobiło mu się bardzo głupio. 

Thomas momentalnie odwrócił swoją twarz, próbując ją ukryć. 

– Kacper? Co ty tu robisz? 

– Wybacz, że przeszkadzam, ale naprawdę muszę z tobą porozmawiać. 

Thomas ponownie skierował ku niemu twarz — już nieco bardziej spokojną. 

– Jasne, klapnij sobie. Całkiem tu miło. Wiosna przyszła wcześnie w tym roku. 

Kacper usiadł obok niego. 

– Jak mnie znalazłeś? 

– Misza powiedział mi, że tu siedzisz. Jesteś zły? 

– Nie, nie jestem – odparł Thomas, ale jakoś sztywno. 

– Cóż, w takim razie... – zaczął Kacper niepewnie – chciałem porozmawiać z tobą o Próbie Terenowej... 

– Co z nią? 

– Cóż, rzecz w tym... z racji, że... że my jesteśmy w jednej grupie... pomyślałem... z racji... – Kacper nie mógł za żadne skarby dokończyć zdania. Zakładał, że kiedy już znajdzie Thomasa, reszta ułoży się sama. Jednak teraz jego głowę ogarnęła zupełna pustka. Jego rozmówca spoglądał na niego z wyrazem twarzy będącym mieszanką ubawienia ze zdziwieniem. To niespodziewanie rozgniewało Kacpra. Rozgniewało go, że Thomas – osoba tak otwarta i pogodna – nie mógł zrozumieć, jak ciężko było powiedzieć komuś niemiłą prawdę. 

– Powinieneś się więcej uczyć! – wypalił Kacper niczym armata i natychmiast zląkł się własnej bezpośredniości. Nastała chwila ciszy. 

– Heh, czyli to cię trapi? Nie masz powodu. Wiesz, od jak dawna łaziliśmy z chłopakami po neapolitańskim lesie? Praktycznie od dziecka. I nic, i żyjemy. Jedyna zauważalna różnica to zaburzenie czasu. Można było spędzać tam całe dnie i nikt nie zauważał. A tak poza tym to nic. Wielkie mi rzeczy. 

– Thomas, to nie tak działa... 

– Wyjątkowo dużo wiesz o anomaliach, jak na kogoś, kto miał z nimi styczność raz. 

– Wiem, bo czytałem raporty! – obruszył się Kacper. – I ty też byś to wiedział, gdybyś je przeczytał. Nie ma jednego uniwersalnego oddziaływania anomalii czasoprzestrzennych na rzeczywistość. Jedyne, co można zrobić, to zapoznać się z jak największą liczbą opisów podanych przez naocznych świadków. To, że mieliśmy farta w Neapolu, nie oznacza, że będziemy mieli go tutaj. 

Teraz to Thomas wyglądał na zakłopotanego. 

– Tak, pewnie masz rację... Nie wiem, co sobie myślałem. Nie, nie myślałem. Ostatnio myślami jestem gdzieś indziej... 

– Pewnie, rozumiem... Spisujesz historie z obozu, prawda? 

– O tak. Dokładnie. – Thomas przygryzł dolną wargę, przez moment bacznie obserwując Kacpra, po czym otrząsnął się niczym z transu i kontynuował: – Będę się więcej uczył, obiecuję. Mam jeszcze dwa dni i w pełni je wykorzystam. Wykradnę nawet trochę papierów z biblioteki, aby uczyć się nocami, jeśli będzie trzeba – jako zwieńczenie swojej obietnicy obdarował Kacpra swoim najbardziej rozbrajającym uśmiechem. 

– Myślę, że w pełni wystarczy, jeśli zwyczajnie spędzisz trochę więcej czasu nad książkami – zapewnił pośpiesznie Kacper. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebował, było zamieszanie w kradzież wojskowego mienia. 

– W takim razie myślę, że zacznę od razu. – Thomas wstał niezgrabnie. Musiał siedzieć przy strumieniu już dłuższy czas. – Wracajmy do obozu. 

 

IV 

Ktoś potrząsnął Kacprem tak gwałtownie, że ten ugryzł się w język. Oczy miał zasłonięte. Instynktownie złapał osobę potrząsającą nim za ramiona. 

– Wszystko gra? – spytał głos. Zimny, drętwy... Igor. 

Kacper prędko oswobodził oczy od opaski. Leżał na leśnej ściółce, z karabinem przy boku. 

– Chyba – odparł. – Czyli zaczęło się? 

– Na to wygląda. 

Kacper przypomniał sobie poranek. Pamiętał, jak bardzo się bał. Cała trójka została zabrana do skrzydła szpitalnego bazy głównej. Białe, sterylne ściany, zapach alkoholu w powietrzu — wszystko tam dusiło, przytłaczało. A potem zastrzyk — anestetyk. Zdawało się, że to wszystko wydarzyło się tak dawno temu. 

– Thomas? – Kacper popatrzył na Igora pytająco. 

– Jeszcze się nie ocknął. 

Kacper próbował wstać, lecz jego nogi ugięły się pod nim, posyłając go na tyłek. Igor przyglądał się milcząc. 

– Weź, daj mi rękę – domagał się podirytowany Kacper. 

– Nic ci po mojej ręce. I tak nie wstaniesz. Potrzebujesz czasu, żeby pozbyć się tego gówna z organizmu. Wkrótce ci się polepszy. 

Kacprowi nie pozostało nic innego, jak czekać. Pogładził ręką drewnianą kolbę swojego samopowtarzalnego karabinu M14 Gautier. Pamiętał doskonale listopadowe egzaminy strzeleckie. Mróz, od którego mrowiły ręce, wiatr, który przeszywał każdą lukę w mundurze. Nie udało mu się zdać za pierwszym czy nawet za drugim razem. Wraz z grupką innych pechowców wybłagali sierżanta Zborskiego o jeszcze jedną szansę. Więcej nie potrzebował. Tego dnia porzucił ćwiczebny karabin i otrzymał swój własny — tylko jego. Nosił go dumnie, dbał o niego i liczył, że w zamian karabin zadba też o swojego strzelca. 

– Ała! Aleś delikatny – odezwał się nagle Thomas. Wyglądało na to, że Igorowi udało się go obudzić. 

 

Szli szybkim tempem, ich oczy błądziły po leśnym krajobrazie, nieustannie szukając punktów orientacyjnych. Mieli czterdzieści osiem godzin na powrót do obozu — po tym czasie miała zostać wysłana po nich grupa ratunkowa, a zadanie uznane za niezaliczone, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Zborski odgrażał się, że każda ciamajda niezdolna do chodzenia po lesie nada się jako latryniarz. Kacprowi na samą myśl o zapachu palonych odchodów robiło się niedobrze. 

Las otworzył się na polanę, po czym znów zamknął wokół nich — tym razem znacznie bardziej wilgotny, bagnisty. Gdzieniegdzie można było dostrzec przedmioty ze starego świata: stary rolniczy pojazd — metalowy bunkier z wielkimi kołami, cały przeżarty rdzą. Nie przechodzili jeszcze koło niego. Dobry znak. Przynajmniej wiedzieli, że nie kręcą się w kółko. 

Kacper nie odzywał się zbyt często do swoich współtowarzyszy. Zamiast tego, ciągle przechodził w głowie przez przeczytane raporty. Szukał punktów wspólnych — znalazł bardzo mało. Praktycznie żaden element jednej sprawy nie pojawiał się konsekwentnie w pozostałych. 

Przez myśl przemknęła mu kaskada opisów i zeznań, każde bardziej osobliwe od poprzedniego: nadejście czerwonego nieba, głucha cisza, wrota do innych wymiarów, cudze wspomnienia, wahania w sile ciążenia, czy nawet wizje przyszłości. Kacper nie wiedział, co o nich sądzić. Wszystkie brzmiały równie niedorzecznie. Czy sprowadzić je wszystkie na grunt masowej histerii? Ale wtedy — co z jego własnymi doświadczeniami, co z zaburzeniem czasu w Neapolitańskim lesie? Zatem choć część musiała być prawdą. Jednak kiedy wszystkie brzmiały tak samo absurdalnie — czy możliwe było, aby każda z nich była prawdziwa? 

Strach chwycił go za żołądek zimnym, stalowym chwytem. 

Z początku podmokły, grząski grunt przerodził się w prawdziwe moczary. Nim się obejrzeli, brodzili po uda w bagnistej, lepkiej mazi. Ich tempo drastycznie spadło. Każdy krok był teraz walką. 

Thomas niezmordowanie prowadził ich naprzód, dzierżąc w jednej ręce mapę, w drugiej malutki kompas. Kacper miał nadzieję, że wszystkie te przechwałki, jakie od zawsze słyszał od Thomasa o byciu świetnym nawigatorem, nie były przesadzone. 

Na domiar złego, po pewnym czasie korony drzew nad ich głowami zaczęły wyraźnie gęstnieć, odcinając ich tym samym od znacznej części słonecznego światła. Od tej pory Igor szedł ramię w ramię z Thomasem, przyświecając mu zapalniczką, aby ten mógł cokolwiek odczytać z trzymanej w ręku mapy. 

Szli w ciszy, w skupieniu, w strachu. 

 

VI 

– Nic nie widzę przez tę mgłę. Nie kręcimy się w kółko? – zapytał nerwowo Igor. 

– Z kompasem w ręku? Nie ma szans – odparł Thomas, choć i jemu niepokój wyraźnie się udzielał. 

Mgła pojawiła się nagle. Rozprzestrzeniła się pośród nich niczym ogień. Szare obłoki kłębiły się między wystającymi z mokradła niczym długie, zakrzywione szpony konarami drzew. 

Wtem — głośny plusk. Thomas zniknął pod powierzchnią błotnistej cieczy. Igor, stojący zaledwie metr od niego, w nadludzko szybkim odruchu sięgnął w bulgocącą toń, wyciągając go z takim impetem, że obaj musieli łapać się pobliskich drzew, aby nie stracić równowagi. 

– O cholera! O cholera! – wysapał Thomas. 

– Tam dalej nie ma dna. Wygląda mi to na jakieś bajoro albo staw. Musimy to obejść – wychrypiał Igor. 

– Powiedz, że dalej masz mapę – pisnął Kacper. 

Thomas wyciągnął zza pazuchy przesiąknięty do cna zwitek pergaminu. Wpatrywał się w niego bez słowa, wzrokiem pozbawionym wyrazu. 

Igor wyrwał mu kartkę z rąk. 

– Mam. Mokra jak skurwysyn, ale da się odczytać... Chwila... Tak, to zbiorowisko pomniejszych stawów. Obejście jednego nic nie da, musimy mocno nadłożyć drogi. 

– Czyli śpimy w lesie? – Kacper czuł się, jakby go spoliczkowano. Bardzo liczył, że uda im się dotrzeć do obozu przed zapadnięciem ciemności. Choć na egzamin mieli czterdzieści osiem godzin, po obozie chodziły plotki, że przy dobrych wiatrach można było go ukończyć w mniej niż dziesięć. Reszta czasu miała uwzględniać różne zdarzenia losowe. 

– Nie pierwszy, nie ostatni – odgryzł się Igor. 

Kacper zachował dla siebie, jak bardzo nie znosił spać w dziczy. Nie chodziło nawet o niewygodę czy namacalne niebezpieczeństwo. Przerażała go sama świadomość bycia odciętym od cywilizacji, od zasobów, od odsieczy. 

Postanowili obejść stawy od wschodu, zachowując bezpieczny dystans, aby nikogo więcej nie trzeba było łowić. Thomas szedł teraz z tyłu. Był cały przemoczony, a w obecnej sytuacji nie było najmniejszych możliwości, aby go osuszyć. Kacper modlił się, aby znaleźli jakieś schronienie, nim zapadnie noc — choć na mokradłach już teraz panował taki mrok, że nie był przekonany, czy aby nie była to kwestia minut. 

Brodząc zarówno w ciemnościach, jak i w bagnie, natrafili na wpół zapadłe metalowe rusztowanie, które chyliło się ku błotnistym odmętom niczym koślawy domek z zapałek. Oparte o siebie metalowe pręty tworzyły coś w rodzaju szkaradnej bramy, pod którą musieli przejść. 

Gdy zbliżyli się do niej, Kacper usłyszał głośny plusk. Odwrócił się instynktownie. Thomas padł na kolana — muł sięgał mu teraz klatki piersiowej. Gdy podbiegli do niego z Igorem, aby dźwignąć go do góry, Kacper dostrzegł przeraźliwie bladą twarz Thomasa, na której malował się teraz najprawdziwszy szok. 

– A więc to prawda. Nadszedł mój czas – wyszeptał, gdy stawiali go na równe nogi. 

– Co ty pieprzysz? Wstawaj! – wykrzykiwał Igor, szarpiąc go za ramiona. 

Nie działały ani prośby, ani groźby. W końcu zmuszeni byli zwyczajnie przeciągnąć nieresponsywnego Thomasa pod rusztowaniem. 

Nim zdążyli to zrobić, coś mignęło przed nimi — ciepła, praktycznie złota łuna spowiła okolicę. Jasne przedpołudnie zalało otaczający mrok, rozpływając się fantazyjnie niczym warstwa akwareli. Jego blask ukazywał na wpół przezroczyste widziadła — widma rzeczy zapomnianych dawno, dawno temu. Potok blaszanych pojazdów przemierzał rozległe aż po horyzont ulice. Drapacze chmur piętrzyły się jeden nad drugim, a tuż pod nimi mrowie ludzi przechadzało się lśniącymi chodnikami — każdy odziany niczym najznamienitszy bogacz. Wszystko to zastygłe w wiecznym bezruchu — rzeczywistość stworzona z marzeń. 

Chłopcy zamarli, zapominając choćby oddychać, przepełnieni podziwem i grozą. Stali tak długo, choć nikt nie wiedział, ile. 

Nagły plusk wyrwał Kacpra z transu. Thomas zmierzał widziadłu na spotkanie. Kacper skoczył ku niemu, łapiąc go za przedramię. 

– Co ty wyrabiasz?! – wykrzyczał. – Czyś ty kompletnie zgłupiał?! 

– Kacper, tu nasze drogi się rozchodzą. Już tu byliśmy. Czas w końcu odpuścić – Thomas spotkał spojrzeniem swojego przyjaciela. Jego twarz zmizerniała pod ciężarem bólu i smutku. 

– O czym ty mówisz? 

– Odchodzę. A ty zostajesz. 

Igor obserwował ich bacznie, nie mogąc wykrzesać z siebie choćby słowa. 

– Nie rozumiem. Dokąd odchodzisz? – w głowie Kacpra wszystko zawirowało. 

– Mama, kiedy byłem mały, nim zdmuchiwała mi świeczkę na dobranoc, zwykła opowiadać historie o czasach piękniejszych od naszych — o złotej erze ludzkości, erze ciągłego rozwoju i bogactwa. Teraz ta era upomina się o mnie, a ja muszę odpowiedzieć... – Wszystko, co mówił Thomas, sprawiało wrażenie, jakby recytował jakąś dawno wyuczoną mowę. 

– Thomas, to zwykła iluzja, fatamorgana! 

– Czemu więc przez nią nie przejdziesz? Nie rozgonisz rękami tej iluzji? 

– Obaj wiemy, że anomalie są niebezpieczne. Co ty w ogóle chcesz osiągnąć? 

Thomas nie odpowiedział od razu. Walczył sam ze sobą bardzo długo, aż na jego twarzy wyklarował się wstydliwy, żałosny uśmiech. 

– Chcę wreszcie stąd zniknąć – wyszeptał. – Marzę o tym od dłuższego czasu. Nie mam żadnych marzeń, żadnej przyszłości. Niczego nie pragnę i w nic nie wierzę. Myślałem, że jakoś sobie z tym poradzę, że dzień po dniu nauczę się z tym żyć, ale mam już tego dość. Dość sztucznych uśmiechów, dość udawania sam przed sobą, że jestem kimś innym. Jestem nikim — zresztą jak my wszyscy tutaj. Ale tam... Widziałem to miasto w moich snach. Widziałem, jak przechodzę na drugą stronę. Tam zacznę nowe życie. Wiem, bo już to zrobiłem. 

– Thomas, proszę, zastanów się, co robisz. Masz rodziców, rodzeństwo... co z twoją karierą dziennikarza? Co z twoim dziennikiem? 

– Nie istnieje – wycedził dobitnie Thomas. – Nie istnieje. Wiem, że to jakieś urojenia, które sobie o mnie opowiadacie. Ta rozmowa już się odbyła. 

– To co, do ciężkiej cholery, robisz, kiedy znikasz na całe godziny?! – Kacper starał się utopić swoje zagubienie w wirze złości, jaki się w nim kłębił. 

– Nie robię absolutnie nic. Po prostu chciałem być sam. 

– Thomas, błagam... straszysz mnie – Kacper, który przez cały ten czas trzymał jego przedramię, ścisnął je mocniej. Do oczu napłynęły mu łzy. 

Thomas zbliżył się do niego. I jemu łzy ciekły po policzkach. 

– Przepraszam. Zwyczajnie nie ma dla mnie innej drogi. To wszystko już się wydarzyło. Teraz musimy tylko się z tym pogodzić. 

– Ja... ja nie rozumiem... 

– Nadejdzie dzień, kiedy zrozumiesz. 

– Błagam, nie zostawiaj mnie – zawył Kacper. 

– Bądź dzielny. 

Thomas wyrwał się z jego uścisku i skierował się w stronę świetlistego pejzażu. Kacper wyciągnął przed siebie ręce, próbując go znów pochwycić. Ostry ból przeszył jego lewy policzek. Zachwiał się i runął w bagienne odmęty. 
– Uderzył mnie – zdał sobie sprawę. 

Kiedy wynurzył się na powierzchnię, było już za późno. Thomas zamarł, tak jak rozpościerające się przed nim miasto. I on był teraz oblany złotą łuną. 

Kacper próbował podbiec, wyciągnąć go stamtąd, nim jednak podniósł się na dobre, Igor złapał go w zręczny chwyt. Wywiązała się szamotanina. 

– Puść mnie, skurwysynu! Muszę mu pomóc! 

– Oszalałeś? Jego już nie ma! 

Gdy Kacper znów spojrzał na świetlistą ulicę, ta wydawała się jakby ciemniejsza, mniej wyraźna. Wieżowce zaczęły się łamać, wyginać. Przechodnie bledli z osobna, aż w końcu znikali. Gdy zastygłego w miejscu Thomasa spotkał ten sam los, z krtani Kacpra wyrwał się przeraźliwy wrzask, który odbił się echem po całych mokradłach. Wreszcie wszystko zlało się w bezkształtne, wątłe kleksy. Wkrótce zniknęły i one. Byt obrócił się w niwecz. Nastała ciemność. 

Previous
Previous

JUŻ WKRÓTCE

Next
Next

ROZDZIAŁ 5: CZERWONA SZAŁWIA