ROZDZIAŁ 5: CZERWONA SZAŁWIA
I
Fotel był niewygodny. Lucas nie mógł wyjść z podziwu, jak siedzenie tak misternie zdobione i zaprojektowane z widocznym jak na dłoni pietyzmem może być tak nędzne dla siedzącego. Oparcie było nadto pionowe — wymuszało na nim nazbyt wyprostowaną postawę. Siedzisko — sztywne, sprasowane — zatraciło z biegiem lat całą sprężystość. Poręcze, przez swoją ozdobność, nie spełniały najmniejszej roli użytkowej i kłuły na choćby samą myśl o oparciu na nich rąk. Na domiar złego coś głęboko w środku podpowiadało mu, że to nie jest jego miejsce. Zbyt często bywał na audiencji w tej właśnie sali. Zbyt często spoglądał w stronę tego fotela ze szczerą obawą, aby teraz zasiąść na nim jak gdyby nigdy nic.
– Czy możemy zaczynać, Ojcze Święty? – Sorrente stał naprzeciw niego, odgrodzony masywnym, mahoniowym biurkiem, nie mniej ozdobnym niż fotel.
– Za moment. Masz dla mnie jakąś radę, eminencjo?
– Niech Wasza Świętobliwość nie zakłada, że zna któregokolwiek z kardynałów, którzy pojawią się tu dziś na audiencji. Przewijali się oni w życiu Waszej Świętobliwości pod postaciami dobrych wujków i surowych wujków. Prawda jest jednak o wiele bardziej złożona. Ogary Watykanu przychodzą dziś obwąchać rękę, która trzyma ich smycz. Każdy — ale to absolutnie każdy — zdolny jest ugryźć tę rękę, gdy wyczuje słabość. Nie jest to jednak wada sama w sobie. Tylko ci, którzy potrafią kąsać, są zdatni dla Stolicy Apostolskiej.
Lucas przyjął radę niepewnym skinieniem głowy.
– Jestem gotowy – oznajmił.
Na ten znak kardynał Sorrente wyszedł z gabinetu, wpuszczając pierwszego z kardynałów.
Przed Lucasem stanął kardynał Torrino. Krępy, pulchny staruszek. Jego oczy — z powodu tuszy — wydawały się zawsze uśmiechać, co korespondowało z jego jowialnym usposobieniem. Kacper nie był w stanie policzyć, ile razy dostał od niego słodycze, kiedy natknął się na niego podczas zabaw w ogrodzie.
Dobry wujek — pomyślał.
– Ojcze Święty! – zakrzyknął rozanielony Torrino, całując go w sygnet. – Jesteś najprawdziwszym obrazem swojego ojca, święć Panie nad jego duszą.
Lucas odpowiedział skinieniem głowy.
– Prosiłeś o audiencję, eminencjo. Jak nowo mianowana głowa Piotrowej Stolicy może pomóc jej zasłużonemu skarbnikowi?
– Wybacz, Ojcze Święty, zarówno pośpiech, jak i przykrą i gorszącą naturę sprawy, z jaką jestem zmuszony tutaj przyjść. Mówię oczywiście o wydarzeniach, które rozegrały się wczorajszej nocy w przybytku Czerwona Szałwia...
– Morderstwo na młodej kobiecie – Lucas otarł czoło dłonią. – Słyszałem. Wielka tragedia, i to tuż pod naszymi nosami. Niech Pan ześle ukojenie na jej bliskich i otoczy jej duszę opieką.
Obaj przeżegnali się.
– Jak mogę pomóc?
– Opinia publiczna jest głęboko poruszona całym zajściem. Ludzie boją się wychodzić po zmroku. Jeżeli Wasza Świętobliwość pozwoli, moim zdaniem należy jak najszybciej podjąć zdecydowane działania, aby uniknąć szerzenia się paniki.
– Czy morderca został już ujęty?
– O ile mi wiadomo, nasz dzielny komendant Scholz robi wszystko, co w jego mocy, aby znaleźć winowajcę. – Torrino odchrząknął, zbierając myśli. – Niemniej jednak, nie chodziło mi o ujęcie sprawcy, a o zapobieżenie takim wydarzeniom w przyszłości... Ojciec Święty wie, kim była ofiara?
Lucas pokręcił głową.
– Tajemnicą poliszynela jest, iż dziewczyna parała się nierządem – kardynał Torrino pokiwał znacząco głową i kontynuował: – W fakcie tym widzę nie tylko przyczynę całego zajścia, ale też i symptom poważnej choroby, która trawi tkankę społeczną Stolicy Apostolskiej.
– Wiadomo, jaki był motyw zbrodni?
– To absolutnie w tym wypadku nieistotne. Nierząd, jako czyn ponad prawem zarówno ludzkim, jak i boskim, praktycznie zmuszony jest rodzić z siebie tego typu patologiczne zachowania. Potrzebna jest znaczna reforma na szczeblu legislacyjnym...
– O ile mi wiadomo, nierząd jest już usankcjonowany prawnie.
– Diabeł, jak zwykle, tkwi w szczegółach, Ojcze Święty — usankcjonowane nie jest samo nierząd, a sutenerstwo, które...
– ... obarczone karą pozbawienia wolności do lat czterech. Ma eminencja rację.
– Chciałbym, z nieocenioną pomocą Ojca Świętego, spenalizować nierząd. Gdy chodzi o grzech, milczenie jest niczym innym, jak cichym przyzwoleniem. Kościół musi podjąć zdecydowane kroki, aby zapewnić bezpieczeństwo swojej trzodzie.
Lucas skrzywił się mimowolnie i natychmiast się poprawił. Jeżeli kardynał Torrino to zauważył, nie dał po sobie nic poznać.
– Eminencjo, o ile rozumiem chęć walki z grzechem, to karanie więzieniem kobiet sprowadzonych na drogę grzechu, zwykle przez ich trudną sytuację, jest...
– Naturalnie, więzień nie będzie – zapewnił żarliwie Torrino. – Rozumiem obawy Waszej Świętobliwości, jednakże mój projekt dekretu ograniczałby się jedynie do kary grzywny.
– Grzywny?
– Pragnę jedynie sprawić, aby nierząd jako działalność był zwyczajnie nieopłacalny. Prostym mechanizmem rynkowym zdusilibyśmy podaż, czyniąc, że się tak wyrażę, „koszty świadczenia usługi” nieproporcjonalnymi do zysków. – Tu Torrino uśmiechnął się ciepło. – Byłby to również idealny temat na pierwsze papieskie przemówienie. Ogłoszenie takiego dekretu nadałoby całemu wydarzeniu odpowiedniego gravitas.
Lucas zawahał się przez chwilę. Fala nieprzyjemnego zimna przeszyła jego plecy. Coś tu było nie tak... tylko co? Kardynał wbił w niego spojrzenie swych przymrużonych oczu, ewidentnie czekając na odpowiedź.
– Jak tak, to... em... bardzo interesująca koncepcja, eminencjo. Z pewnością warta rozważenia.
Twarz Torrino choćby nie drgnęła. Jakby go w ogóle nie usłyszał.
– Czy będzie coś jeszcze? – wypalił, i od razu pożałował, zbity z tropu Lucas.
– To wszystko, Ojcze Święty. Dziękuję za twój czas.
II
– Przejdę do meritum, Ojcze Święty: wierni się niecierpliwią, duchowni się niecierpliwią, a i ja – skromny szef dyplomacji – też nie mogę się doczekać papieskiego przemówienia inauguracyjnego. To nie tylko tradycja. To przede wszystkim szansa – szansa na nadanie tonu całemu pontyfikatowi.
– Tak jak już powiedziałem, Eminencjo – czas mojego przemówienia wkrótce nadejdzie.
– Czyli kiedy konkretnie?
Moreau był człowiekiem, który na bezpośredniości zbudował całą swą reputację. Z wyglądu przypominał podstarzałego grajka ulicznego – ze swoimi długimi, kręconymi włosami, chudą, prawie kościstą posturą i szpakowatą twarzą. Był to człowiek, który wszędzie, gdzie się pojawiał, ciągnął za sobą wyraźnie wyczuwalny smród arogancji. Nie przeszkodziło mu to jednak w sprawowaniu przez ostatnie piętnaście lat urzędu szefa dyplomacji Stolicy Apostolskiej. I był ku temu dobry powód. Kardynał Moreau znał ludzi. Nie tylko tych, którzy wsadzili go na to stanowisko – nie, nie. Jego znajomości rozciągały się od administracji Rzymskiej Republiki aż po kuluary Osmańskiego Imperium. Zawsze umiał ugrać więcej niż ktokolwiek inny, ponieważ rozmowę odbywał nie z urzędnikiem obcego państwa, a ze starym znajomym, nierzadko dłużnikiem.
Mimo to Lucas nie zamierzał dać mu za wygraną. Postanowił milczeć. Dać mu czas, aby pożałował słów, które właśnie wypowiedział.
Na jego milczenie Moreau odpowiedział dalszym bębnieniem w blat. Lucas czuł narastającą w nim złość – złość, która pęczniała, wrzała, szukała ujścia... aż wreszcie je znalazła.
– To wszystko? – zapytał Lucas głosem zimnym jak grudniowe morze.
– Pytałem Ojca...
– Tak, słyszałem. Czy to wszystko?
Moreau podniósł brew w nieukrywanym zdziwieniu. Szybko jednak otrząsnął się, wstał i ukłonił. Gdy już miał obrócić się na pięcie w stronę wyjścia, Lucas wyciągnął dłoń, na której spoczywał papieski sygnet. Był to gest nieznoszący sprzeciwu.
Oburzone spojrzenie Moreau spotkało jego – równie rozognione. Serce biło jak szalone. Ugnij się – zdawała się mówić władczo wyciągnięta dłoń. – Ugnij się i złóż należny mi hołd.
Coś drgnęło. Kardynał, chwiejnym krokiem, niczym w malignie, obszedł papieskie biurko i sztywno ucałował sygnet. Następnie, bez słowa, pospieszył do drzwi. Gdy te wreszcie zamknęły się za nim, Lucas odetchnął z ulgą. Z nerwów do oczu zaczęły napływać mu łzy. Nie wiedział, co by zrobił, gdyby kardynał się nie ugiął. Otarł je szybko skrawkiem białego rękawa i w milczeniu czekał, aż choć część napięcia z niego uleci.
Nagle drzwi otworzyły się. Gdy podniósł głowę, zobaczył stojącego nad nim Sorrente.
– Ojcze Święty, zrządzeniem losu słyszałem całe zajście. O ile rozumiem, że forma była gorsząca, tak treść przekazu kardynała Moreau pozostaje nie mniej prawdziwa. Watykan potrzebuje przemówienia – albo przynajmniej jego daty. Wierni chcą poznać swojego pasterza, nie mniej niż watykańscy urzędnicy...
– Pasterz pozostaje niezmienny. Jest, był i zawsze będzie nim Pan – odpowiedział z nieukrywanym znużeniem Lucas.
– Czym więc czyni to ciebie, Ojcze Święty?
– Powiedzmy, że jego najwierniejszym owczarkiem. – Lucas uśmiechnął się pod nosem. Żart, mimo że swój własny, poprawił mu humor.
– Wobec tego pozwólmy stadu poznać nowego owczarka. – Lucas nie łudził się, że Sorrente odwzajemni uśmiech na swojej kamiennej, wręcz marmurowej twarzy, ale sama odpowiedź wskazywała, że i jemu żart przypadł do gustu. To również dodało Lucasowi otuchy.
– Przemówienie inauguracyjne odbędzie się jutro o zachodzie słońca. Niech Eminencja poczyni wszelkie przygotowania.
Sorrente skinął.
III
Gdy audiencje dobiegły końca, Lucas spędził resztę popołudnia na pisaniu swojej mowy – o ile tak można było to nazwać. Mowa bowiem, jak na złość, nie chciała dać się napisać. Każde słowo nie nadążało dobrze wsiąknąć w pergamin, nim było skreślane z niemą furią. Zaraz za nim pojawiały się kolejne, ale i je wkrótce spotykał ten sam los – i tak w koło. W końcu skrawek pergaminu nie nadawał się już do niczego innego, jak tylko do śmietnika, a jego miejsce zajmował nowy – onieśmielająco czysty, nieskalany żadnym błędem. To z kolei paraliżowało świeżo upieczonego papieża, zbyt dobrze świadomego maksymy, że nie myli się tylko ten, kto nic nie robi.
Wpatrywał się zatem w pustą stronę i głowił się, jak postąpić, by i jej nie oszpecić. W teorii wszystko było takie proste. Wystarczyło uchwycić na piśmie, kim się było. Ale kim on był? Kim był Jan Paweł V? Co mógł ofiarować swoim wiernym? I czy był tą samą osobą co Lucas?
Powiódł zmęczonym spojrzeniem w stronę cynowego śmietnika, w którym kłębiły się zabazgrane zwitki pergaminu.
Może już przelałem na papier, kim jestem – pomyślał ponuro.
Wtem jego rozterki przerwało pukanie do drzwi.
– Ojcze Święty, komendant Martin Scholz prosi o audiencję.
– Wejść.
Przed nim stanął mężczyzna twardszy niż wszyscy, których tego dnia przyjął. Stwierdzenie „kamienny człowiek” nie oddawałoby pełnego stanu rzeczy. O ile Sorrente był ciosany z marmuru, tak Scholzowi bliżej było do kwarcu.
– Wybacz, że niepokoję, Ojcze Święty. Miałem wcześniej stawić się przed Twoim obliczem, jednak obowiązki służbowe skutecznie mi to uniemożliwiły. Jestem zatem teraz.
– Ach tak, Panie Komendancie. Proszę, niech pan usiądzie.
Scholz ucałował sygnet i zajął miejsce naprzeciw niego.
– Chciałem rozmówić się w kwestii tragedii w Czerwonej Szałwii. Jest to sytuacja, która budzi spore społeczne poruszenie, a zatem i taka, co do której będę musiał się ustosunkować. Aby to zrobić, potrzebuję jednak informacji.
– Tak jest, Ojcze Święty.
– Zacznijmy zatem od podstaw. Kim była ofiara?
– Alicja Sal – dwadzieścia dwa lata. Z tego, co udało nam się ustalić, przyjechała do Watykanu z małej wsi – Romito – trzy lata temu, zaraz po tym, jak wybuchła tam epidemia cholery. Przez ostatnie dwa lata wynajmowała pokój w Czerwonej Szałwii, gdzie parała się nierządem. Nie wiadomo jeszcze, czy właściciele karczmy o wszystkim wiedzieli.
– A podejrzany?
– Ujęty. Czeka na proces.
– Kim on jest?
Na dźwięk tego pytania Scholz wciągnął ze świstem powietrze.
– Człowiek kleru – ojciec Herbert Burton. Ledwo po święceniach. Szkoda...
Lucas wtopił się w pionowe oparcie fotela. Sprawa malowała się w barwach zdecydowanie bledszych, niż zakładał.
– To pewny trop?
– Najlepszy, jaki mamy. Mieszkańcy sąsiednich budynków dostrzegli go, jak przekradał się po ciemku przez podwórze – o czasie zbieżnym z godziną zgonu Alicji Sal. Jak na razie ojciec Burton milczy, ale to kwestia czasu. Młodziki takie jak on potrafią z początku zgrywać hardych, jednak bardzo szybko uchodzi z nich para, gdy w pełni zdadzą sobie sprawę ze swojego położenia.
– Ja nie mogę czekać – oznajmił gorzko Lucas, podnosząc się z siedziska. – Muszę wiedzieć, co tam się stało. Muszę wiedzieć, co wydarzyło się w Czerwonej Szałwii.
– Ojcze Święty?
– Prowadź do aresztu, Komendancie. Muszę się z nim widzieć.
IV
Drzwi do celi uchyliły się z przeciągłym piskiem. Cela była marna, ciasna, nieregularna – niczym jaskinia zbudowana ludzkimi rękoma. W jej kącie siedział skulony człowiek, niewiele starszy od Lucasa. Z jego wyglądu nic nie mówiło: „kapłan” – począwszy od tłustych, mysich włosów, aż po codzienną szarą koszulinę. Wokół szyi próżno było szukać koloratki.
Gdy Lucas wszedł do środka, Burton podniósł głowę znad załamanych dłoni. Na widok papieskiej bieli jego oczy o mało nie wyskoczyły z orbit.
– O-o-o-ojcze Święty...! – zawołał. Lęk wyraźnie ścisnął mu gardło.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, ojcze Herbercie.
– Ale... ale dlaczego? – wymamrotał skonfundowany kapłan.
– Herbercie, wplątałeś się w bardzo ciężką sytuację. Jestem tu, by ci pomóc. By porozmawiać. Chcę wiedzieć, co dokładnie się wydarzyło, abyśmy mogli jak najszybciej zacząć ratować to, co jeszcze można uratować.
Łzy pojawiły się w oczach Burtona.
– Nie... to na nic! Już za późno...
Lucas podszedł do niego i delikatnie położył dłonie na jego drżących ramionach.
– Nie lękaj się, Herbercie... – Lucas zawahał się przez chwilę, szukając najlepszych słów, które mogłyby uspokoić więźnia. Lecz gdy spojrzał mu w oczy, zauważył ze zdziwieniem, że to, co już powiedział, wystarczyło. Łzy nadal ciekły mu po policzkach, ale były to już łzy wzruszenia, a nie strachu i rozpaczy.
Usiedli razem na kawałku zbutwiałego, lipowego drewna, usłanego zatęchłym siennikiem. Parodia posłania. Ojciec Burton nadal płakał, nie mogąc powstrzymać emocji.
– Herbercie, muszę wiedzieć, co stało się zeszłej nocy.
Chlipiący kapłan pokręcił głową.
– Ja nie mogę... ten wstyd... palący wstyd... i żal...
– To samo nie zniknie. Pali cię nie sam wstyd, lecz prawda. Pali, ponieważ prawda jest niczym ogniste miecze, którymi cherubini bronią wstępu do ogrodu Eden. Ten, kto kiedykolwiek chce dostąpić jego zielonych połaci, musi najpierw zmierzyć się z prawdą.
– Obawiam się, że jego bramy są już dla mnie zamknięte...
– Nie. Nie po to nasz Zbawca umarł na krzyżu. Nie po to zostawił nam sakrament pokuty. Droga do raju istnieje dla nas wszystkich – nawet jeśli nie jest łatwa.
Herbert Burton otarł czerwone oczy skrawkiem szarego rękawa. Następnie zacisnął powieki i z wyraźnym wysiłkiem wydobył z siebie słowa:
– Ja nie chciałem.
Nastała cisza. Lucas milczał, nie popędzając go. Wiedział, że dużo go to kosztuje.
– Pamiętam dokładnie dzień, kiedy ją poznałem. Wiosna pięćdziesiątego piątego. Wraz z kolegami z seminarium wymknęliśmy się do Czerwonej Szałwii.
Miałem przy sobie trochę pieniędzy, które przysyłali mi rodzice. Niby bez sensu – w klasztorze mieliśmy wszystko zapewnione – ale oni nie wyobrażali sobie, aby jakikolwiek Burton żył bez grosza przy duszy. Nawet ich szóste dziecko.
Z pieniędzmi się więc nie liczyłem. Piliśmy i jedliśmy głównie za moje. Nie przeszkadzało mi to.
W pewnym momencie źle się poczułem i wyszedłem przed lokal, by chwilę odetchnąć. Gdy wróciłem, nie zastałem moich kompanów przy stole, przy którym ich zostawiłem.
Zacząłem ich szukać – najpierw dokładnie na parterze, potem na piętrze, gdzie znajdowały się izby do wynajęcia. Gdy jednak wszedłem na górę, wpadłem na osóbkę piękną jak obrazek. Stała tam, oblana rumianym blaskiem popołudniowego słońca. Gdy podszedłem bliżej, zajęła mnie rozmową. Oczarowany zapomniałem nawet, po co tam byłem. Zaprowadziła mnie do swojej izby. Jedna rzecz prowadziła do kolejnej – jak we śnie – i nim się obejrzałem... dzieliłem z nią łoże.
Tak oto poznałem Alicję Sal.
Odwiedzałem ją potem, kiedy mogłem, czyli niezbyt często. Wiedziałem, kim jest — w końcu brała ode mnie pieniądze — lecz nie przeszkadzało mi to. Zdawałem sobie sprawę, że jako przyszły duchowny na więcej nie mogłem liczyć.
Oczywiście, czułem na sobie brzemię mojego grzechu, toteż z czasem ograniczyłem swoje wizyty jedynie do rozmów. Kładliśmy się na jej posłaniu i rozmawialiśmy — rozmawialiśmy o wszystkim. Tego potrzebowałem. Za to płaciłem. Byłem głupi.
Tak minęły ostatnie dwa lata. W międzyczasie otrzymałem święcenia kapłańskie. Ze zgrozą zdałem sobie sprawę, że lada moment odeślą mnie ze Stolicy, abym czynił posługę tam, gdzie będę potrzebny. Tym miejscem okazała się być Udyk — skromna parafia w zachodnim Rzymie. Ale ja nie mogłem odejść — nie, kiedy me serce zapuściło korzenie w Watykanie.
Udałem się do Alicji, praktycznie na kolanach, z jedną jedyną prośbą: jedź ze mną, zapłacę. Nie chciała nawet o tym słyszeć. Tutaj miała swe przyjaciółki, miała nawet ukochanego. Trafnie założyłem, że nie wiedział, czym zajmuje się Alicja.
Byłem zły — wręcz rozgoryczony — a ponad to zazdrosny. Byłem głupi. Poznałem jego tożsamość od innych dziewczyn z Czerwonej Szałwii.
Zjawiłem się pod jego drzwiami. W sutannie i tak dalej. Któż nie wpuści do domu księdza? Oznajmiłem mu, że przysyłają mnie jego zatroskani znajomi. Że posłużyli się mną jako wysłannikiem, bo nie mają serca powiedzieć mu tego wprost. Nie mają serca powiedzieć mu, że jego ukochana jest nierządnicą.
Nie wierzył mi z początku — nie mi konkretnie, lecz autorytetowi znajomych. Powiedziałem mu wtedy: Czerwona Szałwia, pokój drugi od lewej. Ujrzyj na własne oczy. I tak zrobił.
Gdy następnym razem przyszedłem ją odwiedzić, dowiedziałem się, że jest chora i że nie przyjmuje gości. Ja jednak nie mogłem czekać. Dzień wyjazdu był coraz bliżej. Zdeterminowany, zaczekałem na nastanie nocy i — po ciemku — dostałem się na balkon należący do jej izby, wspinając się uprzednio na znajdujący się pod nim powóz wypełniony ułożonymi piętrowo beczkami wina.
Gdy wdrapałem się na piętro, zapukałem w jej balkonowe drzwiczki. Otworzyła mi — pozornie tylko po to, aby oznajmić mi, z ogniem w oczach, że nie chce mnie widzieć. Ale jednak otworzyła.
Stwierdziłem, że najlepsze, co mogę zrobić, to udawać, że o niczym nie wiem. Wtedy oto dowiedziałem się, że jej ukochany nie omieszkał nie wspomnieć, kto nakazał mu tu przyjść. Była wściekła — wściekła jak osa. Nie bez powodu — w końcu zniszczyłem jej związek.
Wtedy stało się coś, czego do teraz nie rozumiem. Było jasne, że Alicja mnie nie chce — ba! Może nigdy mnie nie chciała — ale teraz nawet moje złoto nie mogło tego zmienić. Byłem skończony. Cokolwiek było między nami — też.
Ja jednak wszedłem głębiej do mieszkania.
Oznajmiłem jej, że nic się nie stało. Że jej tajemnica wyszłaby na jaw wcześniej czy później i że zaoszczędziłem jej zachodu. Nie zważając na jej krzyki, zacząłem wyciągać z szuflad jej ubrania, każąc jej się pakować. To wprawiło ją w osłupienie — może nawet strach.
Widząc to, cisnąłem jej prosto w twarz, że jestem jedynym, na co może w tym życiu liczyć, bo wiem, kim ona jest, i akceptuję to.
Gdy wypowiedziałem te słowa, rzuciła się na mnie w istnej furii — drapiąc, gryząc i kopiąc. Nie zdziwiłem się — może nawet na to czekałem. I we mnie od pewnej chwili narastał gniew. Złapałem za pierwsze, co miałem pod ręką — padło na ozdobną, odlaną z miedzi orientalną figurkę słonia, prezent od jej wuja podróżnika.
Uderzyłem ją w twarz na odlew. Upadła. Usiadłem na jej brzuchu i zacząłem bić, bić i bić bez pamięci. Każde uderzenie przynosiło mi ulgę — ale tylko na ułamek sekundy — potem wracał szał, więc biłem dalej.
Po chwili skóra poddała się miedzi, rozstępując się, ukazując mięso pod spodem. Biłem dalej. Biłem, aż nie byłem w stanie jej poznać.
Wtedy szał ustąpił. Jej już nie było.
V
W celi panowała głucha cisza. Oboje siedzieli na sienniku, bez słowa. Opowieść kompletnie zmarnowała Herberta — wyglądał, jakby uszło z niego życie. Leżał wsparty o koślawą ścianę celi, wpatrując się pusto w mrok przed sobą. W pewnym momencie przerwał ciszę.
– Nie jestem głupi. Wiem, że jestem skończony. Zgniję w więzieniu — i słusznie. Strach by było żyć w świecie, w którym tacy ludzie jak ja dostają drugą szansę. Mimo to, cieszę się, że powiedziałem to, co powiedzieć miałem, i że było mi dane powiedzieć to tobie, Ojcze Święty.
Lucas spojrzał na niego badawczo. Herbert nawet nie drgnął.
– Ci wszyscy śledczy, ze swoimi żonami, dziećmi... Nigdy nie zrozumieją, jak samotny potrafi być człowiek, któremu zabrania się kochać. – Tu spojrzał Lucasowi prosto w oczy. – Ale ty rozumiesz, Ojcze Święty. Płyniemy na tej samej łodzi.
– Celibat w żaden sposób nie usprawiedliwia...
– Nie szukam usprawiedliwienia. Zrobiłem, co zrobiłem, bo wydawało się tam, wtedy... Zabrzmi to niedorzecznie, ale wydawało się być jedyną rozsądną rzeczą, jaką zrobić mogłem. Skłamałbym, gdybym powiedział, że żałuję tego, co zrobiłem. Nie czuję absolutnie nic. Zanim zobaczyłem Ojca w celi, czułem strach — nie wiedziałem, co ze mną będzie. Ale teraz, gdy wszystko zostało już powiedziane, nie czuję już i tego.
Pokiwał głową z aprobatą, sam do siebie.
– Chcę zostać sam, Ojcze Święty.
Lucas wstał na odrętwiałe nogi.
– Herbercie, jesteś świadom, że dopóki nie okażesz skruchy, nie rozpocznie się twoja pokuta?
– Nie pragnę pokuty. Chcę jedynie zostać wreszcie sam.
– Wobec tego, żegnaj, Herbercie. Niech Pan ma cię w swojej opiece.
Herbert skinął głową.
Gdy Lucas wyszedł z celi, czuł się strasznie — cały drżał. Miał wrażenie, jakby jego szaty przesiąkły na wskroś wszystkim, co parszywe. Gdy jeden z gwardzistów prowadził go korytarzem w stronę wyjścia, drugi zamknął drzwi do celi duchownego. Drzwi skrzypnęły przewlekle i trzasnęły głośno. Dźwięk odbił się echem po całym korytarzu.
A potem były tylko kroki — jego i gwardzisty. Kroki i łkanie młodego więźnia.
VI
Gdy Lucas wrócił do pałacu, był już późny wieczór. Ku rozpaczy swojej gospodyni, Marty, nie ruszył przygotowanej kolacji. Skierował się od razu do swojej sypialni, gdzie ukląkł i modlił się żarliwie. Prosił o natchnienie, pytał, czemu jeszcze nie nadeszło. Gdy wychodził na widzenie z Herbertem, był praktycznie pewien, że to, co od niego usłyszy, jasno ukierunkuje jego jutrzejsze przemówienie. Rzeczy miały się zgoła inaczej — ich rozmowa tylko skomplikowała całą sprawę.
Co tu było zarzewiem konfliktu? Jak się do tego odwołać w mowie? Nie odwoływać się nie mógł, zwłaszcza że po mieście zaczynała już pewnie krążyć plotka, jakoby winowajca był duchownym.
Może istotniejszym — i najbardziej kluczowym w całej tej sprawie — pytaniem było, co on o tym wszystkim sądził. Nie umiał odpowiedzieć. Morderstwo w Czerwonej Szałwii nie skłaniało go do żadnych głębszych przemyśleń — wywoływało tylko pierwotne reakcje, takie jak wstręt, gorycz i mdłości. Tego na papier przelać nie mógł.
Gdy natłok myśli stał się nie do zniesienia, zrezygnowany runął na łóżko, widząc w nim swój jedyny ratunek. Sen nie nadszedł prędko.
VII
Ogród. Ogród jego ojca. Jego ogród. Bez znaczenia. Cały w rosie i mgle. Nie było końca. Koniec był gdzieś za mgłą. Ukryty. Przed nim jabłoń. Zerwał z niej owoc – zimny. Spróbował – niedojrzały. Z niesmakiem wyrzucił go w trawę.
Wtem opamiętał się. Owoc dojrzeje. Wystarczyło tylko nieco ciepła. Owoc toczył się wśród zieleni, coraz dalej od niego. Rzucił się za nim w pogoń. Było ślisko. Ślisko od rosy.
Wtem owoc zatrzymał się, dryfując na tafli wody. Byli w stawie. Brodząc, próbował go sięgnąć. Zbyt głęboko. Nagle dostrzegł sylwetkę młodej kobiety, stojącej na powierzchni stawu. U jej stóp pływał owoc. Poznał ją. Dziewczyna z kwiatami. Chciał jej imię. Chciał je od dawna.
– Zdradź mi je – zażądał.
– Moje imię to imię twojej matki.
– Nie znam jej. Nie wiem, jak się nazywa.
– Nie żyje?
– Papież nie rodzi się jak wszyscy inni – odparł cudzym głosem. Głosem Sorrente.
– Co z resztą? – zapytała dziewczyna.
– Z resztą czego?
– Z resztą księży.
– Oni rodzą się z ojca i matki.
– Czemu zatem nie mogą sami być ojcami?
– Nie mogą. Rozkradną. Rozkradną co moje – zachrypiał staw.
Woda zawrzała. Dryfujący na tafli owoc znienacka poszedł na dno. Następnie pod wodę wpadła dziewczyna. Gdy woda wciągnęła i jego, nie walczył. Wziął wdech. Wypełnił stawem płuca i...
...Obudził się.
VIII
Lucas obserwował zza grubej bordowej zasłony tłum, jaki gromadził się na Placu Świętego Piotra. W powietrzu wisiało coś gorzkiego – niepewność. Czuł na swoich plecach spojrzenia kardynałów. Spojrzenia bynajmniej nieufne.
Sorrente podszedł do niego.
– Ojcze Święty, szanuję papieską autonomię, jednak jestem przekonany, że twoi słudzy byliby teraz zdecydowanie spokojniejsi, gdyby znali treść dzisiejszego przemówienia.
– Tak uważasz, eminencjo?
– Naturalnie. Tak jak powiedziałem wcześniej – tekst jest napisany z polotem i świeżością, jednocześnie komunikując w jasny sposób, że kierunek, jaki obrał dla Kościoła świętej pamięci Jan Paweł IV, jest kierunkiem właściwym i godnym utrzymania. Nie wyobrażam sobie, jak którykolwiek z tu obecnych kardynałów mógłby mieć co do niego znaczne uwagi.
– O ile dziękuję za ciepłe słowa, eminencjo, tak nie zmienia to sedna problemu. Nie dostaną do wglądu przemówienia, ponieważ rola papieskiego redaktora nie leży w choćby najbardziej liberalnej interpretacji zakresu ich obowiązków.
Sorrente nie odpowiedział ani słowa.
Gdy nadszedł czas, kardynałowie zajęli miejsca na swoich balkonach. Główny balkon, za bordową zasłoną, czekał pusty. Lucas wziął głęboki wdech. Wiedział, jak przemawiać – szkolono go w tym od najmłodszych lat. Zdarzało mu się już występować przed kworum kardynałów. Nie w tym tkwił problem. Nachodziły go wątpliwości. Słów, które miał zaraz wygłosić, nie dało się cofnąć. Czy na pewno tak właśnie chciał zacząć swój pontyfikat?
Spojrzał na Torrino, na Moreau, na innych, wreszcie jego wzrok spoczął na Sorrente. Wybacz mi – pomyślał.
Zasłony rozstąpiły się pod naciskiem gromkiego wiwatu, wyrwanego z tysięcy wiernych gardeł. Nowy papież, ich papież, wreszcie się ukazał. Tam, wysoko, na balkonie Bazyliki Świętego Piotra. Młody człowiek, rozpromieniony od ucha do ucha, starał się objąć swymi ramionami całą swoją trzodę.
– Miłujmy się! – ryknęły drogocenne głośniki. Każde słowo niosło się echem przez Plac Świętego Piotra. – Miłujmy się tak, jak nas umiłował nasz Pan i Władca, Jezus Chrystus. Miłujmy się, bo miłość to jedyne, co może zbawić ten świat.
Przez ostatnie setki lat istniała tylko jedna grupa, której Kościół katolicki zabraniał jednego z najświętszych przejawów miłości – przymierza kobiety z mężczyzną. Tak, mówię tu oczywiście o kapłanach tegoż właśnie Kościoła.
Lucas dostrzegł kątem oka poruszenie, jakie wybuchło pośród kardynałów. Tłum ucichł, doszczętnie skonfundowany.
– Czas wreszcie powiedzieć to jasno: kapłan jest w stanie oddać się swojej służbie, jak i swojej rodzinie. Celibat – czyli to, co mój poprzednik, papież Grzegorz VII, zaprowadził setki lat temu jako środek zapobiegawczy przeciwko rozpuście – doprowadził jedynie do większego zakłamania instytucji Kościoła katolickiego. Ludzie dalej grzeszą, jak grzeszyli – tyle że w celibacie nie ma szansy na czystą miłość. I ona staje się grzechem. Nawet najczystsze, najbardziej pokorne i prawdziwe uczucie, jakie dwoje ludzi może do siebie żywić, zamienia się w patologię i skandal za sprawą prawa kanonicznego.
I to właśnie prawo zamierzam zmienić! Najszybciej jak to możliwe, wraz z moim najbardziej zaufanym gronem kardynałów, ustanowię dekret, który wreszcie zwolni księży z ich najtrudniejszego i najbardziej niesprawiedliwego brzemienia. Celibat zostanie zniesiony!