ROZDZIAŁ 4: KONFRONTACJA

I

Adam zawsze myślał, że surowe ziemniaki same z siebie zapachu nie mają. Praca w kuchni pokazała mu, jak bardzo się mylił. Śmierdział ziemniakami od stóp do głów, a do obrania czekała sterta kolejnych. 

– Mówiąc szczerze, strasznie mi ulżyło, gdy oddelegował nas do prac w kuchni. Myślałem, że każe mi palić gówno – Kacper siedział obok niego, skrobiąc własną stertę. 

Adam mruknął nieznacznie. Tak, obieranie ziemniaków było lepsze od palenia gówna, ale była to wyjątkowo nisko zawieszona poprzeczka. Praca w kuchni była nudna, niewymagająca i, co najgorsze – upokarzająca. Byli w wojsku, ale każdą wolną chwilę spędzali, pomagając w kuchni jak banda bab. 

Taką karę dostali wszyscy, którzy tego felernego dnia utknęli pod drutem kolczastym – czyli jakieś dziesięć osób, łącznie z nim i Kacprem (Thomas i Marcin ukończyli tor przed całym zajściem). Wszyscy oni zostali skierowani na obowiązkowe prace w obozowej kuchni za niestosowanie się do poleceń przełożonego lub po prostu – za tchórzostwo. 

Oczywiście nie mogli wiele zrobić, kiedy przejście zostało zagrodzone przez Kacpra i tego drugiego, ale nie o winę tu chodziło. Kara nałożona na wszystkich miała zmotywować do samosądu, i Adam czuł w kościach, że była to tylko kwestia czasu, nim ktoś spróbuje. 

Przeczucie okazało się być słuszne, kiedy kwadrans później trójka chłopaków, oddelegowana do obierania marchwi, wstała ze swoich miejsc i podeszła do Adama i Kacpra. 

– Masz przejebane, wypłoszu. Lepiej śpij z tymi wielkimi gałami otwartymi – przedstawił się najwyższy z nich, widocznie będący szefem. Kacper udawał, że go nie słyszał, licząc pewnie, że w końcu trójka się znudzi. Adam czuł, że tak się nie stanie. 

– A może tak, mili panowie, raczyliby wypierdalać? – Adam podniósł się ze swojego stołka. 

– Nie kozacz. Nie mamy nic do ciebie, ale niemowa musi dostać nauczkę... on i ta ciamajda. Ale na nią przyjdzie czas, jak wyściubi nosek ze szpitala – dryblas zmierzył go spojrzeniem. 

– Poza tym, nas jest więcej – dodał inny, jego twarz purpurowa od trądziku. 

– Twoje zęby zaraz powiedzą inaczej, jeśli nie wrócicie do waszych marchwi. 

Stali w ciszy, głośnej niczym grom. Adam rozluźnił brew, powieki, szczękę, całą twarz – sztuczka, której nauczył się dawno temu. Kiedy chodziło o zastraszanie, groźna mina zawsze mogła być przejrzana jako blef, oznaka słabości, ale spokojna postawa, brak emocji – to rodziło w sercu przeciwnika niepewność. Niepewność, której tak bardzo teraz potrzebował. 

Po pewnym czasie szef zrobił krok do tyłu. 

– Widzimy się w nocy, pedały – wycedził gniewnie, po czym cała trójka powoli wróciła na swoje miejsca, łypiąc na nich spode łba. 

Adam przełknął ślinę. Jego serce waliło jak młot. 

– Myślisz, że mówią poważnie? – głos Kacpra łamał się ze strachu. 

– Nie wiem, ale nie polepszyłeś sprawy, milcząc i kuląc się przed nimi. Przyszli tutaj, żeby nas zmierzyć, zobaczyć, co w nas siedzi. Nie zdziwiłbym się, gdyby widzieli teraz całą sprawę jako trzech na jednego, zamiast trzech na dwóch – czując nagły przypływ zmęczenia, osunął się na stołek, trącając nogą stertę ziemniaków, które potoczyły się po kuchennych kafelkach. – Aj, cholera... Muszę zapytać, Kacper: co się z tobą stało pod tym drutem? 

– To samo, co stało się teraz – zastygłem. 

  

II 

Dzień miał się ku końcowi. Adam zdołał chyłkiem zamienić słowo z Marcinem i Thomasem i opowiedzieć im, co wydarzyło się w kuchni, a także nakazał bezwzględnie trzymać się z daleka od niego i Kacpra. Plan był następujący: skoro ich przeciwnicy nie znali ich i nie wiedzieli, że Marcin i Thomas przyjdą na odsiecz, to nie należało ich z tego błędu wyprowadzać. Gdyby wiedzieli, że są na przegranej pozycji, niekoniecznie musieliby od razu odwołać atak – mogliby po prostu poczekać na bardziej dogodną sytuację, choćby na następny dzień w kuchni, gdzie Adam i Kacper byliby faktycznie bez wsparcia. 

Po wieczornej przebieżce dookoła obozu pierwszy dzień treningu doczołgał się do końca. Rekruci rozeszli się do swoich kwater. Gdy wybiła dziesiąta, w Długiej Chacie – jak mówili na nią wojskowi – pojawił się sierżant Zborski z rozkazem zgaszenia wszystkich świec oraz z zapewnieniem, że jutrzejszy dzień będzie miał się do dzisiejszego jak zima do lata. 

Gdy zgasły światła, Adamowi nie zostało nic innego, jak myśleć nad tym, co miało się wydarzyć. Wszyscy otrzymali noże, ale użycie ich w bójce wydawało mu się przesadą. 

– Co jeśli jednak to tamci ich użyją? Choćby w desperacji, kiedy zrozumieją, że cała ich przewaga liczebna była niczym innym jak urojeniem? – Po jego ciele przeszły dreszcze. Adam wziął głęboki wdech. – Wcale nie powiedziane, że przyjdą. Każdy jest mocny w gębie. 

Nie wiedział, ile czasu minęło mu na gorączkowym wierceniu się w łóżku, kiedy nagle usłyszał dźwięk – ktoś wstawał... i następny... i następny... i jeszcze dwójka. Niedobrze. 

Próbowali bezszelestnie podkraść się do jego piętrowego łóżka, ale Adam słyszał, jak nadchodzą. Zaczekał, aż będą jakieś pięć kroków od niego, a następnie zaczął z całej siły kopać w metalowe barierki u jego stóp, aby ostrzec resztę. 

Ktoś złapał Kacpra i zaczął wywlekać go z jego łóżka poniżej. Z drugiej strony ktoś ciężki właził po drabinie, próbując dostać się do niego. Adam rzucił się z góry na napastnika szamoczącego się z Kacprem. Spadając na niego, zmiażdżył go swoim ciężarem, przygniatając do ziemi. Dla chłopaka walka była skończona. Uderzenie wybiło mu całe powietrze z płuc, a spotkanie z deskami podłogi zostawiło go w olbrzymim bólu. 

Adam próbował zejść z niego, podnieść się, ale nim zdążył, solidny sierp trafił go w tył głowy. Adam nie widział, kto go uderzył. W pomieszczeniu panowała niemal całkowita ciemność. 

Przeturlał się po parkiecie, próbując odzyskać balans. Nie pierwszy raz brał udział w bójce. 

Dostrzegł przed sobą sylwetkę. W antycypacji zasłonił twarz ręką, tylko po to, aby zostać przywitanym kopniakiem w brzuch. 

Kopniak przewrócił go na plecy. Wiedział, że traci resztki kontroli. 

Nagle usłyszał głośny krzyk – wysoki, wystraszony nie na żarty – Kacper. Nowa, ciemna sylwetka rzuciła się na plecy adwersarza, niemiłosiernie okładając go pięściami. Tak szybko, jak się pojawił, tak też i znikł – napastnik z niewypowiedzianą furią zrzucił go z siebie. Słyszał, jak Kacper uderza o deski. 

W międzyczasie Adam podniósł się z ziemi i ruszył na ciemną sylwetkę, łaknąc słodkiej zemsty. Kiedy biegł w jego stronę, ktoś inny trafił go w ramię. Adam odpowiedział na oślep, trafiając w brzuch. 

Wszystko, co stało się później, stało się niewiarygodnie szybko. Znalazł się w epicentrum walki, przygwożdżony przez nawałnicę pięści. Odpowiedział serią swoich – ślepo, chaotycznie, bezlitośnie. Ktoś go obalił, ktoś inny podniósł. Tracąc oddech, szarpał się z cieniami, czując koło siebie obecność swoich towarzyszy. 

W pewnym momencie napastnicy zaczęli napierać na nich coraz mocniej – ale nie triumfalnie – w popłochu. Ktoś inny napierał na nich z drugiej strony, zmuszając do ucieczki. 

Takiej paniki nie była w stanie powstrzymać żadna siła. Wyrwali się z szamotaniny i na oślep wypadli przez frontowe drzwi, które otworzyły się z głuchym łoskotem, wpuszczając do środka blade światło księżyca. 

Wygrani zatrzymali się w progu, jakby próbując odtajać z gorączki żarliwego boju w chłodnym, nocnym powietrzu. Adam rozejrzał się po towarzyszach broni, aby ze zdziwieniem stwierdzić, że jest ich pięciu. Obok Kacpra, Thomasa i Marcina stał bowiem ktoś jeszcze – szczupły chłopak o włosach, które zdawały się płonąć nawet w bladym półmroku. 

– Coś ty za jeden? – zapytał osłupiały Adam. 

– Leonid Karpow. Dla przyjaciół Leon. – Rudzielec uśmiechnął się, otwierając tym samym świeżą ranę na dolnej wardze, i wyciągnął do niego rękę. 

 

III 

Reszta nocy zleciała na staniu na czatach w obawie przed odwetem. Żaden jednak nie nastąpił. Trzymając wartę, chłopcy lizali rany i dyskutowali na temat tego, co się właśnie wydarzyło. Okazało się, że Marcin nie próżnował i zwerbował do pomocy chłopaka, którego poznał w drodze do obozu. Adam nie mógł zrozumieć bezinteresownej pomocy, jaką wyświadczył im Leon, lecz nie mniej ją doceniał. Zdawał sobie sprawę, że bez niego byłoby krucho – szczególnie że Sprawiedliwym (jak okrzyknął ich Thomas) udało się zwerbować jeszcze dwie osoby. To właśnie Leon zaszedł przeciwników od tyłu, zmuszając ich do panicznego odwrotu. 

Gdy wstało słońce, nadszedł czas na poranny bieg wokół placu. Ledwo żywy po bezsennej nocy i poobijany jak stara łódź, Adam truchtał zbolałym krokiem, mając głęboką nadzieję, że kopniak w brzuch da się rozchodzić. Niestety, póki co była to nadzieja płonna – ból nigdzie się nie wybierał. 

Po skończonym biegu udali się do stołówki, gdzie usiedli z Leonem przy jednym stole. Adam nie mógł zabrać się za jedzenie. Nie wiedział, czy to nerwy wczorajszej nocy, czy ból owego poranka, ale jego organizm odmawiał mu posłuszeństwa. Gdy uniósł głowę znad talerza, zauważył Thomasa uśmiechającego się do niego od ucha do ucha, mrużąc podbite oko. 

– Co? – zapytał podirytowany Adam. 

– Jeden się naprawił... – tu wskazał na Kacpra młócącego właśnie owsiankę – ...to drugi się zepsuł. Mam teraz przeszkolić ciebie w jedzeniu owsianki? 

– Obejdzie się – skrzywił się Adam. – Jakbyś wiedział coś o leczeniu połamanych żeber, to chętnie posłucham. 

Thomas parsknął i machnął ręką. 

– Nie są połamane. 

– A ty niby skąd wiesz? 

– Z połamanymi byś tak nie zasuwał po placu. 

– Mhm, jak sobie chcesz. – Adam wzruszył ramionami. 

 

IV 

Kolejny dzień miał się ku końcowi. Po kolacji mieli trochę czasu dla siebie, zanim rozpoczną się wieczorne manewry. Dla Adama był to czas o tyle cenny, że była to jedna z niewielu wolnych chwil w ciągu dnia, której nie spędzał w kuchni. 

Thomas zniknął nie wiadomo gdzie, a Marcin był zajęty – wziął na siebie zakończenie konfliktu ze Sprawiedliwymi. Adam oferował swoją pomoc, ale Marcin nie chciał o tym słyszeć. 

– Spotkam się sam na sam z ich szefem – z Igorem – oświadczył Marcin. 

– To ten wysoki? 

– Tak. 

– Ale nie tak wysoki jak ty. Myślę, że przy dobrych wiatrach udałoby ci się go nastraszyć... 

– Adam... 

– Albo lepiej: weź mnie! Gdy zobaczy nas obu, to na pewno się posra. 

Marcin zmarszczył brew, jakby wyobraził sobie ów widok. 

– Pozwól, że będę szczery... 

– Ależ proszę cię bardzo – uśmiechnął się krzywo Adam. 

– Jesteś okropny w negocjacje. Właściwie jesteś prawdziwym terrorystą. 

– Dlatego mnie lubisz – Adam wzruszył ramionami. 

Marcin odwrócił głowę, aby choć trochę zamaskować swój uśmiech. 

– Owszem. I właśnie dlatego nie mogę wziąć cię ze sobą. Chcę to załatwić pokojowo – czyli samemu. 

– Jak sobie życzysz, dziadku. Do zobaczenia później. 

– Na razie. Mam szczerą nadzieję, że na uniwerku Rowana nauczą cię trochę dyplomacji – rzucił na odchodne. 

– Kto wie? Może to ja nauczę ich czegoś o asertywności? – odgryzł się Adam. 

Znalazł Kacpra podpartego o ścianę Długiej Chaty, podziwiającego zachód słońca. Gdy usłyszał jego kroki, poderwał się nerwowo. 

– Ej, ej, ej! Spokojnie, to tylko ja – zapewnił Adam. – Chciałem podziękować ci za pomoc zeszłej nocy. Gdyby nie ty, cóż... byłbym przekopany. 

– Nie do końca rozumiem... 

– Nie wmówisz mi, że to nie ty rzuciłeś się mu na plecy. Masz bardzo charakterystyczny okrzyk... 

– Nie, nie, to ja. Nie rozumiem, za co mi dziękujesz. To ty broniłeś mnie. Cała ta bójka wydarzyła się, bo oni chcieli wkopać mi. 

– Ta, ale wiedziałem, jak się zachowam, kiedy dojdzie do bójki. Co do ciebie, nie byłem taki pewien. – Adam rozłożył ręce na znak bezradności. – Bałem się, że znowu... 

– ...Zastygnę? 

– Tak. Ale tak się nie stało, nie zastygłeś. Walczyłeś o swoje jak mężczyzna. Teraz tylko to się liczy – mówiąc to, oparł się o belkową ścianę chatki, zaraz obok Kacpra. – Zastanawia mnie tylko, czemu akurat teraz? Zastygłeś pod drutem, zastygłeś w kuchni, jednak nie podczas walki? To trochę bez sensu. 

– Teraz w nocy... teraz było inaczej. – Kacper podrapał się w głowę, próbując zebrać myśli. – Tam pod drutem? To mnie po prostu przerosło. Chciałem być jak najdalej od tego wszystkiego i tak też się stało. Po prostu odpłynąłem, nie było mnie. Ale w Długiej Chacie... wiedziałem, że nie mogę sobie na to pozwolić, że jestem potrzebny... że muszę coś zrobić, inaczej nigdy nie będę mógł spojrzeć sobie w oczy. 

Adam zmierzył towarzysza wzrokiem i z uznaniem pokiwał głową. 

Nigdy nie przepadał zbytnio za Kacprem. Był to zawsze raczej kolega kolegi – znalezisko Thomasa, które poniekąd musiał tolerować przez ostatni rok. Cichy, znerwicowany dzieciak z bogatymi rodzicami zwyczajnie nie budził w nim sympatii. Teraz jednak, w ten ciepły, jesienny wieczór, spoglądał na tego samego znerwicowanego dzieciaka i widział coś innego, coś nowego – potencjał. 

Previous
Previous

JUŻ WKRÓTCE

Next
Next

ROZDZIAŁ 3: SIERŻANT ZBORSKI