ROZDZIAŁ 3: SIERŻANT ZBORSKI
I
Powóz toczył się miarowo przez polną drogę. Jechali już prawie pół dnia, zatrzymując się na postój bardzo rzadko. Ich towarzystwo, składające się z ośmiu innych „skazańców”, z początku bardzo markotne i zachowawcze, z czasem zaczęło się rozluźniać i nawiązywać konwersację, co stanowiło dla Marcina i Kacpra główne źródło rozrywki.
Oprócz rozmów jedyną rzeczą do roboty było podziwianie krajobrazu – a zdecydowanie było co podziwiać. Przejeżdżali pod ruiną betonowego mostu, na tyle szerokiego, że cała kompania żołnierzy mogłaby przejść po nim ramię w ramię i mieć jeszcze miejsce na więcej. Widzieli samotną wieżę ze szkła, stojącą w gęstym polu kukurydzy. Wieżę tak wysoką, że ludzie w przeszłości nazywali takie budowle „drapaczami chmur”.
– Podziwiamy widoczki? – odezwał się Leon, rudowłosy chłopak siedzący obok Kacpra. – To była kiedyś moja okolica, zanim przeprowadziliśmy się z rodzicami do NN.
– W takim razie może zaspokoisz moją ciekawość? Jak to się stało, że ten szklany kloc nigdy nie został rozebrany? – zapytał Marcin. – Tyle surowców... nie mówiąc już o cudach, które mogą znajdować się w środku.
– Powód jest bardzo prosty. W kukurydzy coś siedzi. Nikt, kto się w to pole zapuścił, już z niego nie wrócił.
– Nie rozważaliście ścięcia pola? – zaciekawił się Kacper.
– No ba! Nawet wojskowi u nas z takim pomysłem byli – Leon machnął ręką. – Ale koniec końców nic z tego nie wyszło. Teren zbadali, powiedzieli, że się nie da, i ogrodzili pole ostrzegawczymi tabliczkami. – Marcin i Kacper chyłkiem wymienili porozumiewawcze spojrzenia. – Powiedzieli na odchodne, że to Czarna Mgła, ale jak Boga kocham, nikt z wioski choćby czarnego obłoczka w polu nigdy nie dostrzegł.
Kacper mocno się zamyślił. Tak właściwie to oni też nigdy na własne oczy Mgły nie widzieli, a rzekomo byli jej na tyle blisko, że znacząco zakrzywiała postrzegany przez nich czas. Żałował, że nie może o tym teraz porozmawiać z Marcinem, ale obiecał trzymać gębę na kłódkę i zamierzał tego słowa dotrzymać.
Zrezygnowany odchylił głowę do tyłu, wsłuchując się w rytmiczny stukot kół. Powóz toczył się miarowo przez polną drogę. Jechali dalej.
II
Dotarli do obozu wojskowego późnym popołudniem. Prawie nie zauważyli, kiedy ich powóz wjechał za metalowe ogrodzenie udekorowane drutem kolczastym.
Leon był w trakcie opowiadania przedniej historii o tym, jak wyzwał swojego młodszego brata, aby ten przywiązał łódkę do cumy, używając tylko swoich ust.
– No i trzyma tę linę zębami, i widzę, jak robi głową kółka dookoła cumy. Uda mu się, myślę...
– To była wasza łódka? – dociekał Kacper.
– Gdzie tam, mojego ojca na łódkę stać! Jakąś bez opieki znaleźliśmy i ją na momencik odwiązaliśmy.
– Dobra! Co dalej? – ponaglił ktoś inny.
– No i patrzę, jak te obroty łbem robi, i nagle potężny wiatr się zrywa! To była marna łódeczka, żadnego żagla nie miała, tylko dwa wiosła, ale okryta była plandeką, żeby do niej nie napadało. Jak tę plandekę podwiało, to i żagla nie trzeba było!
Łódka ucieka, a ten idiota, mój brat, zamiast ją puścić, to wgryzł się w linę jeszcze mocniej i się z wiatrem mocuje... a raczej próbował, bo tak ten wiatr zadął, że braciszek równowagę stracił. Jak w tę cumę łbem przy...
Powóz zatrzymał się nagle. Już na nich czekano. Otrzymali komendę, aby żwawo wysiadać, i tak też zrobili.
Baza była ogromna – przepastny kompleks betonowych bloków, drewnianych chatek, namiotów, magazynów i hektarów zieleni, pilnowany przez liczne strażnicze wieże. W jej samym centrum stał plac, na którym się obecnie znajdowali.
Kolejne powozy docierały na miejsce, a z nich wylewali się nowi rekruci. Wkrótce na placu zrobiło się tłoczno. Kacper dostrzegł, jak Adam i Thomas przeciskają się do nich – i jak się okazało, była to dobra decyzja.
Na placu pojawili się instruktorzy i zaczęli dzielić zbiorowisko na drużyny treningowe, po trzydzieści osób każda. Dzięki temu, że cała czwórka była blisko siebie, udało im się dostać do jednej drużyny.
Ich instruktorem od tej pory był sierżant Zborski. Był to człowiek na pierwszy rzut oka nie wyróżniający się niczym szczególnym – ot, zwyczajny mężczyzna w średnim wieku, wzrostu może metr siedemdziesiąt pięć, szare oczy, wyraźne zakola.
Bardzo szybko można było jednak dostrzec, że coś było nie na miejscu. Mimo wzrostu wydawał się zawsze górować nie tylko nad rekrutami – nawet tymi wyrośniętymi jak Marcin – ale także nad innymi instruktorami. Jego szare oczy błyszczały niczym stal, kiedy łypał na swoich nowych podkomendnych z zaciekawieniem.
Na przekór zakolom jego krótko ścięte, ciemne włosy były ułożone z takim szykiem i klasą, że niejeden młodzik pozazdrościłby owej fryzury.
Wszystkie rozkazy wypowiadał prawie szeptem, jakby chciał, aby nikt ich nie usłyszał – co w warunkach musztry wydało się co najmniej kontrintuicyjne. Ale działało.
Pierwszą komendą było uformowanie dwuszeregu, wypowiedziane jednak w taki sposób, że „dwu” było ledwo słyszalne. Wszyscy, którzy zawahali się, nie szukali pary lub okazali jakiekolwiek inne oznaki zagubienia, byli kolejno wybierani z tłumu i słyszeli tylko aksamitne:
– Dwadzieścia okrążeń dookoła placu.
To była gra, a zasady były proste: zawsze zanim zaczynał mówić, podnosił ugiętą w łokciu rękę, co sygnalizowało nastanie ciszy. Należało zawsze być czujnym, zawsze wypatrywać tego znaku, aby nigdy nie uronić choćby głoski jego komendy. W przeciwnym wypadku należało się liczyć z konsekwencjami.
Kiedy wszyscy nieszczęśnicy, w tym Kacper, zdyszani i spoceni ukończyli swoje dwudzieste okrążenie, udali się pod jeden z magazynów, gdzie otrzymali od kwatermistrza mundury oraz resztę żołnierskiego ekwipunku.
Uwagę Kacpra w szczególności zwrócił jego nowy hełm – imponujące nakrycie głowy, odlane z rzadkich tworzyw sztucznych. Niewiarygodnie lekki, ale prawie tak trwały jak stal.
Tego typu materiały były obecnie nie do wyprodukowania – dało się je tylko uformować na nowo z już istniejących przedmiotów, a i to wymagało specjalistycznych fabryk obsadzonych zespołami wprawnych alchemików.
Badając świeżo otrzymany ekwipunek, ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że nie została im przydzielona żadna broń – za wyjątkiem Gladiolusa, krótkiego noża będącego na wyposażeniu każdego żołnierza Republiki.
– Nie karabin czyni żołnierza, lecz dyscyplina. – Zborski rozejrzał się po rekrutach i uśmiechnął się krzywo. – Dopiero kiedy staniecie się żywym przykładem tego twierdzenia, otrzymacie swoją broń.
Zamilkł na chwilę, po czym dodał z nutą rozbawienia:
– Byłbym całkowicie kontent, gdyby wszyscy z was ukończyli ten kurs bez choćby dotykania broni. Armii nigdy mało latryniarzy.
Kacper wzdrygnął się na samą myśl o tej roli – słyszał o niej już kiedyś.
Najbardziej niewdzięczna praca w wojsku, zarezerwowana głównie jako kara. Polegała na gromadzeniu ekskrementów z wychodków i paleniu ich w celu utylizacji. Zapach palonego gówna był podobno nie do zniesienia, a co gorsza – przyczepiał się do takiego delikwenta niby cień.
Z magazynu pomaszerowali w stronę podłużnych, drewnianych chat, które okazały się ich kwaterami.
Wnętrze takiej chaty składało się z przepastnej sali wypełnionej piętrowymi łóżkami. Przy każdym z nich znajdowały się dwie metalowe skrzynie do składowania swoich rzeczy. Na drugim końcu sali stał również piec, który odgrywał ważną rolę zimą.
Kacper zajął łóżko nad Adamem.
Następnie ubrali się w mundury i zostali oddelegowani do stołówki na kolację.
Kiedy chłopcy zajęli miejsca przy jednym ze stołów, z talerzami pełnymi ciepłego jedzenia, nastała wreszcie chwila oddechu.
– Jak się trzymacie chłopaki? – zapytał Marcin wyraźnie zmęczony.
– Spoko, świetnie, nigdy lepiej – Adam skrzywił się i nie czekając na odpowiedź zaczął pałaszować krupnik.
Kacper żałował, że nie został w kwaterach. Czuł się chory, jego kiszki wywracały się i burzyły jak stado wściekłych węży. Ostatnie czego teraz potrzebował to jedzenia, a jego zapach, nie wspominając o widoku, napawał go szczerym obrzydzeniem.
– Wszystko okej, Kacper? – Marcin spojrzał na niego badawczo.
Nie mogąc wydobyć z siebie słowa, pokiwał głową.
– Nie jesz...
Czując, że Marcin nie zadowoli się kolejnym skinieniem, Kacper wziął się w garść i, z całą siłą, jaka mu jeszcze została, markotnie wymamrotał:
– Chyba... chyba tęsknię za domem.
– A! To naturalne. Chyba wszyscy tęsknimy. – Marcin rozejrzał się po towarzyszach. – Obawiam się jednak, że głodzenie się w niczym tu nie pomoże. Musisz jeść, zebrać siły na jutro.
– Gdyby to było tylko jutro, to nie byłoby o czym mówić. Ale dziewięć miesięcy... tego? Ja... ja nie dam rady...
– Kacper... Kacper... – Thomas, do tej pory ścigający się z Adamem, kto pierwszy pochłonie krupnik, oddał zawody walkowerem i poklepał Kacpra po plecach. – Nikt z nas nie dałby rady męczyć się tutaj dziewięć miesięcy.
Kacper spojrzał na niego ze zdumieniem, wytrzeszczając swoje i tak już pokaźnie piwne oczy.
– O czym ty mówisz? Przecież to właśnie robimy.
– O nie, nie, nie. Będziemy tutaj dziewięć miesięcy, z czego każdy składa się z trzydziestu dni, a każdy dzień z dwudziestu czterech godzin. Ja obecną godzinę pobytu spędzam, delektując się tym przepysznym krupnikiem. – Tutaj demonstracyjnie siorbnął. – Ty się męczysz i, co gorsza, widzę, że planujesz to robić cały czas, dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu... łapiesz, o co chodzi? – Thomas uśmiechał się szczwanie. – Spróbuj zająć się zupą i dać biednym dziewięciu miesiącom spokój.
Kacper spojrzał na krupnik. Jego trzewia dalej odmawiały mu posłuszeństwa.
– Nie dam rady tego zjeść. – Pokręcił wymownie głową. – Tej zupy jest po prostu za dużo.
– I na to znajdzie się sposób. Każdy talerz zupy dzieli się na łyżki, a te dodatkowo możesz podzielić sobie siorbiąc... – Thomas westchnął teatralnie. – Nie spodziewałem się, że będę cię dzisiaj uczyć, jak jeść zupę, ale tak widać wygląda teraz mój żywot. – Wzruszył nonszalancko ramionami. – Ale na serio: spróbuj. Jedz łyżkę zupy, a nie cały talerz. Talerz cię nie obchodzi.
Kacper, zrezygnowany, złapał za drewnianą łyżkę i rozpoczął nierówną walkę z krupnikiem.
Jedna łyżka, druga – pocił się przemożnie – kolejna i kolejna. Czuł się coraz gorzej, zamiast coraz lepiej. Spojrzał na talerz, aby przekonać się, że zupy ledwo ubyło.
Zmęczony osunął się na oparcie siedzenia.
– Dość, już nie mogę.
– Nie szkodzi. Jutro zjesz więcej.
III
Jutro przyszło nieproszone, w towarzystwie przeszywającego uszy, piskliwego dźwięku trąbki, który zbudził rekrutów, oraz forsownego biegu wokół placu, który odbył się moment później.
Kiedy nie starczyło im już oddechu do biegania, stanęli w miejscu i zaczęli wykonywać rozmaite ćwiczenia – wszystko pod czujnym okiem sierżanta Zborskiego.
Od dzisiaj tak będą wyglądały poranki – pomyślał posępnie Kacper, po skończonych ćwiczeniach kierując się na śniadanie w stołówce.
Nie, nie powinienem tak myśleć. Nie obchodzi mnie, co stanie się jutro. Tak wyglądał dzisiaj mój poranek i mam go już z głowy – poprawił się chłopiec.
Po mizernej próbie wepchania w siebie na siłę śniadaniowej owsianki Kacper wraz z resztą grupy udał się na obozowy tor przeszkód, gdzie miał się odbyć ich pierwszy prawdziwy trening.
Tor składał się z czterech sekcji: ścianki wspinaczkowej, drabinek, biegu przez płotki oraz czołgania się pod drutem kolczastym.
Ugięta w łokciu prawa ręka Zborskiego powędrowała ku górze.
– Najwyższy czas zobaczyć, z jakiej gliny jesteście ulepieni. To ćwiczenie będzie wymagać od was zarówno precyzji, jak i szybkości. Tym, którzy nie dadzą rady wykrzesać z siebie jednego lub drugiego, zapewnię solidną motywację do poprawy. Czy wyraziłem się jasno?
– TAK, PANIE SIERŻANCIE!
– W takim razie czas przystąpić... – Zamilkł na chwilę, wbijając swoje jadowite spojrzenie w jednego z rekrutów. – Ty... Jak się nazywasz?
– Marcin Murray, sierżancie!
– Co masz na swoim czole, rekrucie Murray?
– To bandana sił specjalnych. Mój dziadek...
Zborski uciszył go podniesieniem zgiętej w łokciu dłoni.
– Jestem świadom, co to jest – cichy potok słów spłynął zauważalnie zimniejszy niż wcześniej. – Słuchaj uważnie, Murray, bo nie zamierzam się powtarzać. Bardziej od niedojd nie toleruję tylko przebierańców – czyli niedojd, którym wydaje się, że są kimś. Ściągniesz teraz swoją bandanę, a za ten pokaz pychy i bezczelności nagrodzę cię zestawem osiemdziesięciu pompek. Wykonać.
Ledwo co Zborski skończył wydawać komendę, Marcin był już na ziemi, hardo wyciskając pompkę za pompką, jego oliwkowa bandana wciąż na jego czole.
Widząc to, sierżant otworzył usta, by mu przerwać, jednak zastygł.
Osiemdziesiąt pompek było jasnym wyzwaniem, powiedzeniem „sprawdzam”. Zrobienie choćby czterdziestu świadczyłoby o nienagannej tężyźnie fizycznej. Osiemdziesiąt to liczba, która miała uzasadnić wszelkie uwagi – komandos wykona, szeregowy Murray padnie próbując.
Dostrzegając jednak jego żarliwą determinację, Zborski po chwili zastanowienia nie przerywał mu – za to zaczął na głos liczyć powtórzenia.
Kacper obserwował z zapartym tchem, jak Marcin, mimo coraz to cięższego oddechu, mimo drgawek, które z wolna zaczęły przechodzić spazmami przez jego ciało, wykonywał kolejną i kolejną pompkę.
Stuknęła trzydziestka, potem pięćdziesiątka.
Marcin skrzywił się, wyprężył plecy i kontynuował.
Gdy dobił do sześćdziesięciu, pot z jego czoła skraplał się na bandanie, płynąc cienką strużką na czubek nosa, skąd spadał miarowo na ziemię. Każde kolejne powtórzenie było wyraźnie cięższe od poprzedniego.
Zborski obserwował go uważnie, licząc:
– Siedemdziesiąt sześć... siedemdziesiąt siedem... siedemdziesiąt osiem... siedemdziesiąt osiem... siedemdziesiąt osiem...
Marcin zastygł na wyprostowanych ramionach, pytająco spoglądając na sierżanta.
– Dwie ostatnie niepełne. Powtórzyć.
Ostatkiem sił, z prawie karykaturalnym pietyzmem, Marcin wyciągnął się na ramionach ku górze dwa ostatnie razy.
– Osiemdziesiąt.
Na dźwięk tego słowa Marcin runął na ziemię.
Zborski natychmiast kazał mu wstać i wrócić do szeregu, co też chwiejnie i niezgrabnie wykonał, dysząc niczym miech.
Sierżant obrzucił go pogardliwym spojrzeniem, po czym skierował wzrok ku reszcie. Nie powiedział już jednak choćby słowa o oliwkowej bandanie.
Grupa ćwiczeniowa na rozkaz uformowała dwa rzędy na linii startu. Tor był bowiem na tyle szeroki, że dwie osoby mogły pokonywać go ramię w ramię.
Wszyscy obserwowali, jak sierżant Zborski wyciąga z wewnętrznej kieszeni munduru mały, lśniący, metalowy gwizdek i z wolna przykłada go do ust.
– Na miejsca... Gotowi...
Gwizdek wydał z siebie rozpaczliwie wysoki pisk, jak wróbel, skubany brutalnie z piór. Pierwsza dwójka ruszyła biegiem w stronę ścianki wspinaczkowej.
Kacper ze zniecierpliwieniem czekał na swoją kolej, przebierając nogami. Kolejka żwawo przesuwała się do przodu i nim się obejrzał, łapał się już pierwszych chwytów drewnianej ścianki wspinaczkowej – Adam zaraz obok.
Ścianka wydawała się sama pchać go do góry. Płynął po niej, jakby dryfował z nurtem rzeki.
Błyskawicznie zostawił Adama w tyle i w drodze na szczyt wyprzedził jeszcze dwóch innych rekrutów.
Przewiesił się zwinnie przez krawędź ścianki i znów pędził, tyle że w dół – tym razem również i ciążenie było po jego stronie.
W porównaniu z twardą, kłującą korą drzew, do której przywykł, wyszlifowane, zaimpregnowane wnęki i uchwyty zdawały mu się miękkie jak poduszki.
Schodząc na dół, zyskał jeszcze trzy pozycje i rozochocony skierował się w stronę drabinek. Te okazały się jednak wyjątkowo zdradzieckie.
Szczebelki nie były spasowane idealnie i kręciły się, gdy się na nich uwiesiło.
Kacper zrozumiał szybko, że właściwą metodą jest zmienianie szczebelków na tyle szybko, aby nie zdążyły się zanadto obkręcić – co jednak nie sprzyjało zachowaniu równowagi.
Co gorsza, obie osoby przed nim szły ramię w ramię, a więc nie dało się ich wyprzedzić. Kacper był skazany na tempo, które mimowolnie narzucały.
Szczęśliwie dla niego chłopak przed nim, w połowie drogi, zsunął się z wyjątkowo luźnego drążka, który zakręcił się niczym kołowrotek – i musiał zaczynać drabinkę od nowa.
Kacper przybrał szybsze tempo, dysząc coraz ciężej, i ukończył drabinki w połowie stawki.
Nieco już bardziej chwiejnym krokiem zmierzał do płotków.
Zdawał sobie sprawę, że źle rozłożył swoje siły, zostawiając sobie niewiele energii na drugą połowę toru.
Odbiło się to widocznie już przy pierwszym skoku.
Nogi chowały się przed płotkiem jakoś niemrawo, jakby z opóźnieniem. Przy czwartym skoku poślizgnął się i runął jak długi, nie nadążając choćby wystawić przed siebie rąk.
Nim jednak zdążył ucałować ziemię, już go coś ciągnęło za pachy ku górze i wypchało do przodu.
Zachwiał się oszołomiony, jednak ustał.
– Żyjesz! A teraz leć, leć, leć! – usłyszał za sobą głos Adama.
Puścił się pędem – adrenalina z niedoszłego upadku dodała mu skrzydeł.
Skok za skokiem przemierzał tor, Adam tuż za nim.
Dalej chwiał się, ale przypadł do ziemi dopiero, gdy przyszła kolej na przejście pod drutem kolczastym.
Czołgając się, zmuszony był praktycznie szurać nosem po ziemi w obawie przed zahaczeniem o wystające druty.
Smak błota w ustach dławił go i obrzydzał, mało nie doprowadzając do torsji.
Ścianki mocowania, na których oparty był drut kolczasty, zdawały się zwężać wraz z przebytym dystansem.
Wiedział, że nie jest dobrze.
Jego umęczony oddech przyspieszał coraz bardziej – ale już nie ze zmęczenia.
Lodowaty cień spłynął mu po karku, jeżąc każdy włos na jego ciele.
Strach.
Usłyszał przed sobą gorączkowe szuranie i podniósł oczy na tyle, na ile mógł.
Spotkał go kopniak w nos, jakby z ukosa.
Skonfundowany, zaczął się szybko cofać, napierając z kolei na znajdującego się za nim Adama.
Nim zdążył przeprosić, usłyszał rozpaczliwe wycie.
– Ratunku! Na pomoc!
Wyciu odpowiedział cichy głos Zborskiego – z wyczuwalną nutą drwiny.
– Co chciałeś osiągnąć, szeregowy? Włożyłeś głowę prosto w drut.
– Błagam! Trzyma mnie za włosy!
Kacper podniósł głowę.
Koło niego zwisał chłopiec skromnej postury, przyczepiony do drutu kolczastego kołtunem kasztanowych loków, wystających spod przekrzywionego hełmu.
Łzy żłobiły ścieżki na umazanych błotem policzkach.
– Co chciałeś osiągnąć? – powtórzył z irytacją Zborski, nie podnosząc głosu, lecz cedząc kolejne słowa przez zaciśnięte zęby.
– Chciałem zaczerpnąć powietrza, sierżancie. Tu nie da się oddychać... – wychlipał chłopiec.
Kacper czuł się coraz słabiej.
Ściany zaciskały się.
– Nie widzę zatem problemu. Teraz możesz oddychać do woli.
– Błagam...
– Na co czeka? Teatrzyk ogląda? Ruszać się. – Zborski rzucił kąśliwie w stronę ledwo zipiącego, sparaliżowanego strachem Kacpra, który ani myślał drgnąć.
Następnie powrócił do wiszącego za włosy nieszczęśnika.
– Jak masz na imię, sieroto?
– Michał Pawłow, sierżancie.
– Pawłow? Módl się zatem, Pawłow, abyś miał przy sobie swój Gladiolus.
– Mój nóż? Tak, mam go przy kostce...
– Dobrze. Dobądź go i odetnij włosy od drutu.
Wtem – chwila ciszy, a po niej stękanie i opętańcze szuranie butów o błotnistą nawierzchnię.
– Nie mogę sięgnąć noża! – desperacja w głosie Michała chwytała za serce.
– Próbuj do skutku. Sam się w to wplątałeś i sam się z tego wyciągniesz.
Tu znów zwrócił się do reszty grupy.
– Na co czekacie? Ruszać się.
Kacper nawet nie drgnął.
Jego tam już nie było.
Obserwował wszystko z daleka, jakby z góry – patrząc na wierzgającego na drucie kolczastym niedorajdę i drugiego, tuż obok, który skamieniał ze strachu, sapiąc jak muł.
Cieszył się, że go to nie dotyczy.
– Nie mogę go sięgnąć! Proszę, pomocy!
Kacper widział z oddali, jak Adam szturcha go po plecach.
– Dawaj! Musimy się ruszać!
Na próżno.
Tłum za Adamem zaczął się niecierpliwić, rzucać obelgi. Niektórzy sami znajdowali się na skraju paniki.
Wrzawa narastała jak w gotującym się kotle.
– Nie mogę! Nie mogę!
– Rusz dupę, wypłoszu!
– Kacper, ruchy!
– O Boże! Utknęliśmy!
Wrzawa przerodziła się w kakofonię.
Kakofonia w chaos.
Nagle, przedarł się przez niego okrzyk sierżanta.
– Do ciężkiej cholery! Wydostanę was stąd!