ROZDZIAŁ 11: CISZA PRZED BURZĄ
Lucas spoczął na śnieżnobiałej ławce w sercu pałacowego ogrodu, wciąż jeszcze pachnącej świeżą warstwą impregnatu. Dzień był ku temu wspaniały: słoneczny, jednak nie uciążliwie ciepły, z lekkimi powiewami wiatru, które sprowadzały tak miłe orzeźwienie. Z zamkniętymi oczami wsłuchiwał się w rytmiczne bulgotanie i pluski pobliskiej fontanny, próbując uspokoić oddech i serce przed kolejną sesją narad.
Ach, jak tak może być? – myślał sobie. – Jak tak może być, że tutaj jest tak błogo i spokojnie, a tam, gdzieś na granicy, ludzie właśnie w tym momencie cierpią katusze i przelewają krew w szaleńczej walce?
Na tę myśl wzdrygnął się, otworzył oczy, w samą porę, aby spostrzec, że Kardynał Sorrente zmierza w jego stronę. Poczekał, aż sekretarz stanu podejdzie nieco bliżej, nim bez zbędnych ceregieli zapytał:
– Gdyby się tak poddać, eminencjo? Nie rozwiązałoby to naszych problemów? Nie ocaliło tylu istnień, które niechybnie położą głowy w imię... w imię czego?
– W imię prawa kanonicznego i międzynarodowego, Wasza Świętobliwość. Rzym bezpodstawnie i zdradziecko zaatakował Watykan, przeprowadzając na południowej części Niziny Tunnickiej serię ataków partyzanckich, ofiarami których byli także cywile. Kto ich pomści? Czego warte państwo, które niezdolne jest nawet obronić swoich obywateli?
– Więc obronimy swoich obywateli, wysyłając ich na front? Los tych, co już polegli, jest przecież nie w naszych rękach, tylko rękach Pana. Czemu by się z tym zwyczajnie nie pogodzić i zakończyć nasze straty?
Kwadratowa, koścista szczęka Sorrente naprężyła się w irytacji.
– Choćby dlatego, że oznaczałoby to śmierć dla nas obu.
– Jak to? – zdziwiony Lucas prawie zsunął się z ławki.
– A co niby mają z tobą począć, Ojcze Święty? Jesteś prawowitym dziedzicem papieskiej korony, w twoich żyłach płynie krew twoich poprzedników. Nawet jeżeli skapitulujesz, pojawią się ludzie, dość liczni, którzy będą dążyli do rewolty i do twojego powrotu – co też, rzecz jasna, nie odbędzie się bezkrwawo. Dopóki więc żyjesz, dopóty nad Rzymem wisieć będzie groźba rebelii. – Sorrente zmierzył go nagle przeszywającym spojrzeniem. – A po cóż właściwie przyznawać agresorowi rację? Po co walidować jego agresję jakimś pseudohumanistycznym defetyzmem? Czyż nie mamy prawa nawet obronić się przed najeźdźcą? Czy oprawca ma triumfować tylko dlatego, że ofiara boi się poświęceń? Czy taka jest droga Kościoła?
– Oczywiście, że nie! – wykrzyknął urażony Lucas. – Tak tylko głośno myślałem, zastanawiałem się, czy warto...
– I warto? – nie bez ironii zapytał Sorrente.
– Warto – odwarknął młody papież.