ROZDZIAŁ 1: OSTATEK PRZESZŁOŚCI

I

Cztery jaskółki wzbiły się nagle w bezmiar letniego, sinego nieba. Daleko w dole przyglądał się im szczupły, nastoletni chłopiec. Jego olbrzymie, piwne oczy świdrowały korony drzew, próbując nadążyć za ptakami, nim te zniknęły całkowicie w leśnej gęstwinie. Umysł chłopca był jednak zajęty czymś zupełnie innym. Chciał wracać, chciał tego bardzo mocno. Był daleko w głębi lasu, zdecydowanie dalej, niż było to dozwolone przez służby. Gdyby się zgubił, szanse, że jakaś drużyna ratunkowa odważyłaby się podążać jego śladem, lawirowały między nikłymi a żadnymi. 

Dzikie, powykręcane jodły rozpościerały nad nim swoje gałęzie. Zdawało się, że lada moment pochwycą go niczym drapieżne bestie. Ani kroku dalej – powtarzał sobie chłopiec. Ani jednego kroku! 

– Idziesz, Kacper? – spytał z nutką zniecierpliwienia jego towarzysz. 

Kacper, pełen zażenowania i rezygnacji, zdał sobie sprawę, że jego nogi już dawno podjęły decyzję za niego i, nieco chybotliwym krokiem, maszerowały za jego przyjacielem Thomasem, dla którego cała ta wyprawa wydawała się być niczym więcej jak tylko przechadzką po parku. Nie było wszakże innego wyjścia, które nie zakładałoby uprzednio zrobienia z siebie tchórza, a tego Kacper nie chciał ponad wszystko. 

Idąc ledwo widoczną ścieżyną, Kacper z wolna zaczął dostrzegać obiekty, których obecność w sercu lasu była zupełnie nie na miejscu. Trzy szuflady z jasnego tworzywa, rozrzucone pośród leśnej ściółki – ich zawartość dawno już przemieniła się w błotnistą maź za sprawą sił natury; zardzewiała uliczna latarnia, wetknięta krzywo pomiędzy zbiorowisko skał, która z niewiadomego powodu nie posiadała miejsca na świecę; przepastna, asfaltowa, czteropasmowa droga, która wyrastała zupełnie niespodziewanie spod ziemi i równie szybko urywała się bez śladu, ustępując na powrót miejsca bujnej zieleni. 

Te dziwności z początku pojawiały się bardzo rzadko, ale wraz z pokonanym dystansem zaczęły znacząco rosnąć w liczbie. Pozostałości po meblach, ubraniach i przedmiotach codziennego użytku rozsiane były w kontrastującym kolażu dziczy i cywilizacji. 

Ich oczom ukazał się nagle stromy wąwóz. Nad nim rozpościerało się powalone drzewo, które mogło im posłużyć za kładkę, jednak Thomas nie poświęcił mu nawet chwili uwagi. Zamiast tego wskazał Kacprowi, aby ten stanął przy nim na skraju urwiska. 

– Prawie na miejscu – oznajmił Thomas. 

Kacper spojrzał w dół. 

Na dnie około dwudziestometrowego wąwozu, wciśnięta między skalne zbocza, spoczywała spora rybacka łódź. Inaczej niż wszystkie pozostałe dziwności napotkane w tym lesie, nie dała się ona strawić Matce Naturze. Stała z dumnie podniesionym, lekko tylko upstrzonym rdzą białym dziobem, niby na przekór otaczającym ją odcieniom zieleni i brązu. Jej kadłub, prążkowany od dołu trzema krwisto-czerwonymi, poziomymi pasami, wyraźnie kontrastował z wodnistym, szarym błotem i stertą drobnych kamyków, na których osiadła. 

Kacpra ten widok wprawił w szczere osłupienie, co zresztą nie umknęło uwadze jego towarzysza, który wyszczerzył zęby w uśmiechu satysfakcji i najszczerszej dumy. 

– I oto nasza miejscówka. Całkiem niezła, co? Było warto czekać? – zapytał Thomas, wyraźnie oczekując komplementu, co jednak w tym wypadku było wyjątkowo zasadne. 

– To... To jest to? Wasza leśna baza? – zapytał Kacper, wyraźnie w szoku. 

– Jedyna, niepowtarzalna. Przywitaj się ze śliczną Roseanne! 

– Ale jak tam zejdziemy? 

– Sekret tkwi w znalezieniu odpowiedniej ścieżki. – Thomas wydawał się nieco zbity z tropu. Ewidentnie liczył na bardziej entuzjastyczną reakcję swojego towarzysza. Pozbierał się jednak szybko i kontynuował: – Dziś jest twój szczęśliwy dzień. Jesteś pod opieką świetnego przewodnika. 

Nie musieli szukać długo. Kilkadziesiąt metrów na lewo Thomas znalazł wyrwę w ścianie wąwozu, która rozdzielała się na wiele licznych zagłębień, gdzie potencjalnie można było wsadzić rękę lub nogę. Zejście było ryzykowne, ale wykonalne, zwłaszcza dla Kacpra, który zwykł kiedyś spędzać całe dnie, wspinając się na jabłonie w ojcowskim sadzie. Zwykł – ponieważ teraz miał już czternaście lat, był prawie dorosłym mężczyzną, a to wiązało się z odpowiednim zachowaniem. Przynajmniej według jego ojca. 

Strach kłębił się w trzewiach Kacpra, podczas gdy ten obserwował zbocze. Thomas milczał obok, ewidentnie w gotowości, aby poprowadzić ich na dół. Kacper zagryzł zęby, mając nadzieję, że nie zwlekał zbyt długo, tym samym robiąc z siebie pośmiewisko, i wyprostowany dał znać Thomasowi, że mogą zaczynać. 

Nawet w pełni lata kamienne ściany wąwozu okazały się zadziwiająco zimne, mokre i śliskie, jakby specjalnie próbowały zrzucić z siebie chłopców. Trzymali się z całej siły, poruszając się metodycznie w dół – jedna kończyna po drugiej. Zimny pot oblewał raz jednego, raz drugiego, gdy ręka lub noga poślizgnęła się na niepewnej powierzchni. Gdy w końcu poczuli pod swoimi butami miękkie, przyjemne błoto, obaj odetchnęli z ulgą. 

– Zuch – powiedział z uznaniem Thomas, czochrając blond czuprynę Kacpra. 

II 

Drzwi do kajuty otworzyły się, ukazując jej drewniane wnętrze: spory pokój, wyczuwalnie śmierdzący wilgocią, podzielony na część mieszkalną i część sterniczą. Dwie olejne lampy, ustawione po przeciwnych stronach, oblewały pomieszczenie ciepłym, żółtym światłem. Jedna usytuowana była na białym, metalowym kokpicie łodzi, zaraz obok koła sterniczego. Druga stała na niewielkim, cedrowym stoliku, przy którym siedziało dwóch chłopaków, pogrążonych w żarliwej dyskusji. Na widok wchodzących Thomasa i Kacpra podnieśli się, by ich przywitać. 

– Hej, hej! Adam, Marcin, jesteśmy! Cali i zdrowi. Mówiłem już Kacprowi, że ma świetnego przewodnika – wykrzyknął Thomas, przestępując przez próg kajuty. 

Całe towarzystwo wymieniło serdeczne uściski dłoni. 

– A więc... przynieśliście wino? 

– A no – Marcin, najwyższy z bandy, wyglądający bardziej na lat dwadzieścia niż czternaście, pośpiesznie zanurkował pod stół, przy którym leżał nieco wysłużony, płócienny plecak, i z nielichym namaszczeniem wyciągnął z niego sporą butelkę czerwonego trunku. 

– Podkradłem ojcu. Ma ich tyle, że nie zauważy różnicy. 

– Em, chłopaki – zaczął z wolna Kacper – nie sądzę, że to dobry pomysł. Jest już późne popołudnie. Jeszcze godzina i zacznie się ściemniać. Nie ma szans, że wytrzeźwiejemy przed powrotem do domu. 

– Nie marudź. Co zrobią twoi rodzice? Dadzą ci szlaban? Jutro wyjeżdżasz do wojska, kolego. Starzy mogą ci naskoczyć – wycedził Adam, siadając ponownie na swoim miejscu przy stole. 

– Ładna szydera – przyznał Marcin – bardzo w twoim stylu. A teraz powiedzmy mu... 

– Niech sam trochę popracuje mózgownicą – przerwał mu Adam, kładąc swoje wypolerowane do połysku, brązowe skórzane buty na blacie stołu. – Współpracuj ze mną, Kacper. Jesteśmy teraz w lesie, na południe od Neapolu, znanego z...? 

– Bycia południową granicą Republiki? – odpowiedział zmieszany Kacper. 

– Tak, ale dlaczego? 

– Dlaczego to granica? Bo nie ma nic dalej na południe. W pewnym momencie las znika całkowicie w Czarnej Mgle. 

– A czemu to taki problem? 

– Bo nie można przejść przez Czarną Mgłę – Kacper czuł coraz większą irytację. – Na ile da się stwierdzić, Mgła może nawet zaginać czasoprzestrzeń. 

– Co zagina? 

– Przestrzeń... 

– I? 

– Czas – olśnienie uderzyło go niczym tona cegieł. – Jesteśmy tak blisko Mgły, że zagina czas? 

Reszta chłopców wymieniła porozumiewawcze spojrzenia. 

– Jak bardzo? – wydyszał Kacper, czując, jak jego nogi zmieniają się w galaretę. 

– Pięć godzin tutaj odpowiada jednej godzinie w Nowym Neapolu – Thomas rozłożył ręce w rozbrajająco szczerym uśmiechu. 

Kacper, czując, że traci grunt pod nogami, osunął się na pobliskie krzesło. Nie wierzył. Nie miał zamiaru wierzyć. Niby jaka była szansa, że właśnie jemu przyszło doświadczyć fenomenu, który spędzał sen z powiek najtęższym głowom Republiki? Istniało wszak prostsze, oczywistsze rozwiązanie. 

Zdał sobie sprawę, że dał się nabrać, i parsknął pod nosem – na równi ubawiony, jak i rozdrażniony własną naiwnością. 

– Mhm, przedni żart, chłopaki, naprawdę – zaczął Kacper. – Przytargać tu butelkę wina tylko po to, aby mnie wkrę... 

Urwał, obserwując, jak Marcin podaje wino Adamowi. Adam z kolei, jak gdyby nigdy nic, otworzył butelkę scyzorykiem i wziął z niej parę zachłannych haustów, z satysfakcją przyglądając się Kacprowi, któremu z każdym kolejnym łykiem coraz bardziej rzedła mina.  

III  

– To... to niesamowite. Kto wie? – zapytał Kacper roztrzęsionym głosem. 

– Nikt. Tylko my – Marcin podszedł do Kacpra i położył mu dłoń, wielką niczym niedźwiedzia łapa, na ramieniu. Z jakiegoś powodu to dodało mu otuchy. Marcin działał tak na ludzi. – I bardzo nam zależy, żeby tak właśnie zostało. Możemy na ciebie liczyć? 

– Oczywiście! – wykrzyknął Kacper z nieukrywanym entuzjazmem. Nikt wcześniej nie powierzył mu tajemnicy takiego kalibru. Sama perspektywa bycia jej częścią napawała go przemożną dumą. Marcin, widząc jego zapał, uśmiechnął się ciepło. 

– A jeżeli przyszłoby ci kiedyś do głowy...

Adam urwał tak szybko jak zaczął, czując na sobie spojrzenie Marcina, które w mgnieniu oka wytraciło całe ciepło na rzecz iście stalowego chłodu.

– Nie pozuj, Adam. Takie groźby zostaw sobie dla twoich „ziomków” od Stawrogina – wycedził Marcin.

– Wiesz dobrze, że już z nimi nie trzymam – wykrzywił się Adam. Na jego twarzy przez pewien czas irytacja tańczyła ze wstydem, aż ostał się sam wstyd. – Może faktycznie się trochę pospieszyłem. Znamy go już rok. Należy mu się nieco zaufania – zamilkł na chwilę, po czym wstał. – Dobra... będzie tego. Jesteśmy tu, aby zabawić się w ostatni dzień lata. A czym jest zabawa bez odrobiny... muzyki?

Robiąc dramatyczną pauzę, sięgnął do kieszeni swoich spodni i wyjął z nich dwa przedmioty, po jednym w każdej ręce. W lewej dłoni trzymał metalowe urządzenie przypominające młynek do pieprzu, ale znacznie mniejsze. Kacper widział je już kiedyś. Był to ręcznie ładowany akumulator, zwany młynkiem elektrycznym, używany przez kolekcjonerów i ulicznych artystów do zasilania urządzeń ze świata sprzed kataklizmu. W jego prawej dłoni spoczywało coś, co do złudzenia przypominało cienką, metalową sztabkę. W nią wtopione były błyszczący, czarny kwadrat w towarzystwie białego, matowego koła.

Takiej konstrukcji Kacper nigdy nie widział na oczy, ale od razu zdał sobie sprawę, co to jest. Był to odtwarzacz MP3 – bardzo rzadkie urządzenie, które zawierało w sobie melodie, jakich nie uświadczy się ani na targu, ani w filharmonii.

– Wziąłeś go ze sobą?!

– A i owszem – odpowiedział nonszalancko Adam, jak gdyby właśnie nie wyciągnął z kieszeni przedmiotu o wartości małej wsi. – Wziąć to jedno, naładować to drugie. Przez ostatnie tygodnie, każdego wieczoru, kręciłem tym cholernym młynkiem, co według moich obliczeń powinno się przełożyć na jakieś cztery, może pięć piosenek, więc każdy może wybrać jedną.

– O-o! Ja pierwszy! – wyrwał się Thomas.

– Chcesz przejrzeć listę piosenek, czy...?

– Nie, nie. Wiem, czego chcę. Puść Hurdy Gurdy Man.

– Pfff, jak zwykle – roześmiał się Marcin.

– Tia – Adam pokręcił głową z dezaprobatą, ale nie bez szczypty afektu. – Wiedziałem, że dawanie wam wolnej ręki to zły pomysł. Ale skoro jest w odtwarzaczu, to i mój dziadek musiał ją choć trochę lubić.

– Odtwarzacz należał do twojego dziadka? – spytał Kacper.

– Mhm. Kiedy umarł, trafił do mojego ojca, a kiedy on umarł, MP-trójka wpadła w moje ręce. Na szczęście ojciec żył na tyle długo, że zdążył pokazać mi, jak go obsługiwać.

Nastała chwila ciszy.

– No dobra, odpalamy sprzęta.

Wszyscy zebrali się dookoła Adama i pełni podziwu obserwowali, jak nawiguje poprzez siatki różnych kształtów, obrazów i znaków, pojawiających się na niegdyś czarnym, szklistym kwadracie, który teraz błyszczał kaskadą tysiąca kolorów. Po chwili z maszyny zaczęła sączyć się muzyka, która z wolna wypełniła powietrze wokół nich, barwiąc wszystko na niestworzone tony spokoju, ciepła i melancholii.

Siedzieli dookoła stołu. Niektórzy śpiewali, inni tylko słuchali. Nawet nie przeszło im przez myśl, że przez zaledwie moment zdołali dotknąć esencji czasu. Wszyscy z nich powracali potem do tego wspomnienia, nie zdając sobie sprawy, że jakaś ich część nigdy nie opuściła tej łodzi. 

IV 

Godziny mijały w akompaniamencie śpiewu i śmiechu, nawet po tym, gdy młynek wytracił całą energię, a w butelce wina nie ostała się ani kropla. Coś jednak było nie tak. Coś niewypowiedzianego wisiało w powietrzu, czekając na odpowiedni moment, aby zepsuć panującą atmosferę. Wszyscy to wyczuwali – i tak też się stało.

– Ej, Kacper. Zawsze masz ze sobą zegarek. Jak długo tu jesteśmy? – spytał Thomas.

– Niech sprawdzę... jakieś trzy i pół godziny.

– Co wy na to, żeby posiedzieć jeszcze pół godzinki i się zwijamy? – Thomas rozejrzał się po towarzystwie pytająco.

– Myślę, że teraz jest dobra pora. Trzeba się jeszcze wyszykować na jutro – westchnął Marcin.

Kacpra te słowa jakby wyrwały z transu. Niepokój bezlitośnie ścisnął mu żołądek i posłał lodowate dreszcze po całym ciele.

– Nie, nie, nie. Nie możemy jeszcze posiedzieć? – wymamrotał na wpół przytomny. – Jest tu tak przyjemnie. A jak to się skończy, to co nam zostanie? Obóz?

– Aha, więc o to chodzi – skonstatował Adam. – Luzik, Kacper, obóz dla rekrutów nie jest taki zły. Ot, taki dłuższy wypad...

– Łatwo ci mówić! Nie wezmą cię do poboru, nieważne co! – wybuchnął Kacper, pełen gniewu. Gniew ten nie był jednak, jak by się mogło wydawać, skierowany w stronę Adama. Tak naprawdę Kacper był zły na siebie. – A ja mogłem być taki jak ty... Mogłem, ale zjebałem egzaminy. Żadna uczelnia nie przyjmie mnie, jak wrócę z wojska.

– Wiemy, że miało być inaczej – odparł Marcin głosem życzliwym, lecz stanowczym. – Wiemy, że chciałeś zostać uczonym, ale zaufaj mi, to nie jest koniec świata. Twój ojciec na pewno załatwi ci jakąś robotę w swojej firmie. Ja i Thomas nie dostaliśmy takiej szansy.

– Nie o to chodzi!

– To o co?

– Czuję... nie wiem jak, ale naprawdę czuję, że wkrótce nadejdzie kolejna wojna. Ja nie mogę iść na wojnę. Nie mogę być żołnierzem. Ja chcę żyć. Żyć ile mogę, a nie umierać gdzieś, zapomniany w kałuży błota i gówna, zupełnie sam.

Kacper czuł, jak łzy napływają mu do oczu. Jego gardło ścisnęła niewidzialna siła i mówienie sprawiało mu coraz większy trud.

Pozostali milczeli. Nie było nic więcej do dodania. Rzymska Republika, taka, jaką ją znali, istniała od pięćdziesięciu lat. Przez ten czas wojny były jej nieodłączną częścią. Kolejna wojna była tylko kwestią czasu, ale pobór na nią był czymś zupełnie mniej oczywistym, choćby ze względu na to, że przyjmował on formę losowania, a zatem wielu obywateli Republiki pola bitwy nigdy nie uświadczyło.

Dla towarzyszy Kacpra perspektywa śmierci na wojnie była porównywalna do szansy na bycie zastrzelonym przez bandytów na trakcie – możliwa, ale niewarta roztrząsania.

– Nie jesteś sam – Marcin przerwał ciszę. – Razem jedziemy na ten obóz, a jeżeli kiedyś do tego dojdzie, razem pójdziemy na wojnę.

Podniósł się z siedzenia.

– Czas na nas. Jesteś zmęczony. Wszyscy jesteśmy.

Wkrótce wyruszyli w drogę, a po godzinie wędrówki dotarli do znaku UWAGA! NIEBEZPIECZEŃSTWO, który znaczył skraj lasu. Nie był on bowiem otoczony przez żadne ogrodzenia czy mury, a jedynie rzeszę znaków ostrzegawczych.

Metalowe ogrodzenie zostałoby rozkradzione kawałek po kawałeczku, a budowa muru rozciągającego się przez dziesiątki kilometrów tylko po to, by zniechęcić złomiarzy i poszukiwaczy przygód, wydawała się zbyteczna. W związku z tym rada miasta Nowego Neapolu poprzestała na wyznaczeniu patroli służb porządkowych, które miały przemierzać granice lasu. I to jednak okazało się skrajnie nieefektywne.

Las graniczył z gęstą łąką porośniętą trawą tak wysoką, że zdolną prawie całkowicie ukryć dorosłego mężczyznę, a co dopiero nastoletnich chłopców. Nie skierowali się na północny wschód, w stronę miasta, zamiast tego obierając kurs na północ.

Po pewnym czasie łąka zaczęła się przerzedzać, aż przerodziła się w zbocze, z którego rozpościerał się pocztówkowy widok na jezioro Nowej Nadziei i przylegającą do niego dzielnicę portową Nowego Neapolu, skąpane w fioletach i oranżach zachodzącego słońca.

Na tafli jeziora, rozciągającej się aż po horyzont, liczne łodzie i statki leniwie dobijały do portu, by zdążyć przed zapadającym zmrokiem. Za portem zaczynał się rynek, przepełniony tryskającymi kolorem budkami i straganami, upchanymi między fasadami starych kamienic. Po okolicy echem roznosił się dźwięk kościelnych dzwonów, zwiastujący wieczorną mszę – nieodłączną część każdego letniego zachodu słońca.

– Przyjrzyjcie się dobrze, panowie, napchajcie sobie kieszenie tym widokiem – nakazał Marcin. – Nie dostaniemy takiej okazji przez najbliższe dziewięć miesięcy.

– Owszem, ale nie jedziemy na krajoznawczą wycieczkę w głąb Czarnej Mgły, prawda? – żartobliwie odpowiedział Thomas. – Pewnie będą tam inne ładne widoczki. Nie ciekawi was, jak wygląda świat poza Neapolem?

– Hah, może i racja. Całe życie w tym mieście. Warto zobaczyć, co jest za tymi murami – przyznał Marcin. – Dzięki, Thomas.

– Do usług – wyszczerzył się Thomas. – Tak na marginesie, dalej wisisz mi dychę.

Stali tak przez jakiś czas, po czym skierowali się w stronę miasta. Kiedy dotarli do bram, niebo zdążyło już przybrać barwę ciemnego granatu, a po ulicach krążył lampucer, rozpalając pierwsze latarnie. Ulice z wolna pustoszały, ludzie wracali do swoich domów.

Jeszcze godzina i tylko knajpy oraz bary ostaną się jako enklawy hałasu i śmiechu. Reszta miasta zamilknie, zmęczona sprawami minionego dnia.

Na wybrukowanym placu, nieopodal parafii świętego Jana Chrzciciela, jak nakazywała tradycja, czterech przyjaciół pożegnało się ze sobą, a następnie rozeszło się w swoje strony, wsiąkając w jedwabistą ciszę portowej dzielnicy Nowego Neapolu.

Już niedługo mieli za nią gorzko zatęsknić.

Previous
Previous

ROZDZIAŁ 2: ŻEGNAJ NEAPOLU

Next
Next

PROLOG