PROLOG

I

Tego popołudnia rynek nie był zbyt zaludniony. Lucas mógł swobodnie wędrować od straganu do straganu, oglądając towary. Nie miał jednak zamiaru niczego kupować. On czekał na okazję. Parę straganów od niego stało stoisko z kwiatami, zadaszone tęczowym baldachimem. Lucasowi nie w głowie były jednak i kwiaty. Zamiast tego ukradkiem przyglądał się nastoletniej piękności, zajętej obecnie podlewaniem roślin z jej cynowej konewki. Dziewczyna miała coś w sobie – aurę spokoju, jakby wszystko wokół niej wstrzymywało oddech, podziwiając ją z cicha. Oczekiwał na odpowiedni moment, aby podejść i porozmawiać, ale ów moment nie nastawał. Lucas wiedział jednak, że musi to zrobić dzisiaj. Nie wiadomo, kiedy uda mu się wymknąć z pałacu następnym razem, biorąc pod uwagę coraz bardziej podupadającego na zdrowiu ojca. 

Brzęk cynowej konewki stawianej na bruku zwiastował koniec podlewania. Coś w tym brzęku przypominało Lucasowi gong. Czy to był ten moment? Moment, na który czekał? A jeżeli tak, to czemu nie czuł się tak gotowy, jak powinien był się czuć? Jednakże jakaś obca siła drzemiąca w tym dźwięku ewidentnie nakazywała mu podejść bliżej – jakby znak, wezwanie. Lucas wierzył w znaki. Zdecydowanym krokiem ruszył do straganu, zwracając na siebie uwagę dziewczyny. 

– W czym mogę pomóc? 

– Em... Szukam bukietu dla... dla bardzo wyjątkowej dziewczyny. 

– Mhm, a co ta dziewczyna lubi? – zapytała, spoglądając na niego badawczo swoimi cudnymi, błękitnymi oczami. Czy jego zdenerwowanie zdradziło go tak szybko? 

– Cóż, ciężko stwierdzić, ponieważ teraz, jak o tym myślę... – zamilkł na uderzenie serca, zmagając się z tym, co miał zamiar powiedzieć – ma ona każdy kwiat, o jakim mogłaby zamarzyć. 

– O, a więc to takie buty – uśmiechnęła się. Jej szczeremu, ciepłemu uśmiechowi towarzyszył lekki rumieniec. Spojrzała w bok, rozmyślając przez moment, po czym jej oczy wróciły do Lucasa. – W takim wypadku doradzałabym zamiast tego zabrać ją na przejażdżkę dorożką. Coś mi mówi, że to się jej spodoba. – Piłka była w grze. 

– Dziewczyna, o której mówię, obecnie pracuje. Nie wiem, czy znalazłaby czas na taką przejażdżkę – odpowiedział. Przełamując miażdżący niepokój, on także się uśmiechnął. Chwila prawdy. 

– Powinna skończyć swoją zmianę za pół godziny. – Niepokój przerodził się w bezgraniczną wręcz radość w mgnieniu oka. 

– Świetnie! Załatwię jeszcze parę spraw w okolicy i wrócę ją odebrać. – Co prawda nie miał żadnych spraw do załatwienia, ale stanie jak kołek i czekanie, aż skończy się jej zmiana, wydawało mu się złym pomysłem. – Zanim pójdę, wydajesz się znać ją dość dobrze. Zdradzisz mi jej imię? 

Nagle zabrzmiał dzwon, głosem czarniejszym od smoły. Głębokie, rytmiczne dzwonienie przepełniło ulice. Niebawem inne dzwony zaczęły się przyłączać, aż cały Watykan zadrżał od pieśni zimnego metalu. Lucas stał w bezruchu. Groza, jakiej nie czuł nigdy wcześniej, przeszyła jego serce. Wszystko dookoła – obrazy, dźwięki, zapachy – zlewało się w bezsensowny szum. Znikąd jedna myśl przedarła się przez zasłonę strachu i szoku. 

– Muszę iść – powiedział z żalem Lucas, spoglądając ostatni raz na dziewczynę, której nigdy nie dane mu będzie wziąć na przejażdżkę dorożką. Od dzisiaj zaczynało się jego nowe życie. 

Rzucił się biegiem. Kręte ulice i uliczki miasta wiły się przed nim niczym kamienne serpentyny. Ludzie wylewali się ze swoich domów, zaalarmowani wrzawą. Część z nich płakała, część się modliła, część stała w milczeniu. Kiedy przedzierał się przez tłum, tylko jedna myśl kołatała mu się po głowie: W swoich ostatnich chwilach, czy mnie wzywał? 

Kiedy w końcu dotarł do warsztatu krawieckiego Monza, Lucas ledwo mógł zaczerpnąć tchu. Zipiąc, złapał za pozłacaną klamkę i mocno pchnął. 

– Boże, miej litość, jestem skończony! Jeżeli wyjdzie na jaw, że wpuszczałem cię przez tajemne przejście, moja cała rodzina jest... – Blady jak płótno młody mężczyzna, około dwudziestu lat, czekał na niego w progu. 

– Nie dopuszczę do tego, Derek. – Lucas, przechodząc, poklepał go po ramieniu. – Moje rzeczy? 

– Za parawanem. – Derek wskazał na zaplecze sklepu. Było to ciemne pomieszczenie, rozświetlane tylko przez promienie słońca wpadające przez pojedyncze okno wychodzące na podwórze. 

Lucas wszedł za parawan i zaczął się gorączkowo przebierać z prostego stroju, jaki dostał od Dereka, w swoją codzienną, jasnoniebieską sutannę. Trzęsły mu się ręce, co tylko utrudniało walkę z tkaniną. Kiedy próbował skupić się na zapinaniu guzików – co nie szło mu szczególnie dobrze – jego skronie zaświdrowały palącym bólem. 

Kiedy skończył, Derek pomógł mu przesunąć stary, zadziwiająco ciężki dywan, który zakrywał część parkietu obok parawanu. Pod spodem znajdowała się drewniana klapa, a za nią jego droga powrotna do pałacu. Lucas uchylił klapę, lecz zanim zszedł na dół po drabinie, poświęcił moment, aby spojrzeć na swojego przyjaciela, wiedząc, że może go już więcej nie zobaczyć. Derek był przerażony, to było jasne. Cały jego dorobek, dziedzictwo jego rodziców, miało już wkrótce lec w gruzach. 

– Wszystko się ułoży, obiecuję – powiedział Lucas. Zmęczone oczy Dereka napotkały jego. – Dziękuję za wszystko. Żegnaj. 

Derek nie odpowiedział. Kiwnął w milczeniu głową, a na jego twarzy zarysowało się coś przypominającego smutny uśmiech. Następnie wręczył Lucasowi lampę olejną, którą dostał od niego na przechowanie. Lucas ostrożnie, wręcz z namaszczeniem, zanurzył się w nieprzebranych ciemnościach tajemnego przejścia, bojąc się nowej rzeczywistości, której będzie musiał stawić czoła po drugiej stronie. 

II

Plecy półki na książki ustąpiły praktycznie bezgłośnie, otwierając przejście wychodzące na boczną alejkę Biblioteki Watykańskiej. Lucas wkroczył na marmurową posadzkę, próbując dostosować wzrok do ostrego światła setek świec, odbijającego się od pozłacanych fresków. Przecierając oczy, przesunął półkę z powrotem na swoje miejsce. Nagle przeszedł go dreszcz. 

– Musimy porozmawiać, Błogosławiony Synu. – Lucas odwrócił się, aby zobaczyć stojącego nad nim Kardynała Sorrente. Nie powiedział ani słowa. 

Szli przez bibliotekę ku wyjściu. Sorrente przewodził, Lucas posłusznie podążał. Jego ciało płynęło jak we śnie, kiedy mijali grupki księży pochłoniętych dyskusjami o nagłej śmierci papieża. Część z nich nie omieszkała jednak przyjrzeć się z zaciekawieniem świeżo upieczonej sierocie, prowadzonej do wyjścia przez sekretarza stanu. Ich przenikliwe spojrzenia wbijały się niczym ciernie głęboko pod skórę Lucasa, lecz ten nie mógł nic na to poradzić. 

Kiedy opuścili bibliotekę, skierowali się w kierunku wschodniego skrzydła Watykańskiego Pałacu. Przytłumiony dźwięk miejskich dzwonów towarzyszył im niczym szaleńcze bicie serca. Zatrzymali się przy niewyróżniających się niczym drzwiach do komnaty – prostych, wyciosanych z grubego kawałka dębu. Kardynał Sorrente zmagał się przez dłuższą chwilę z pękiem kluczy, próbując znaleźć ten właściwy. W końcu drzwi stanęły przed nimi otworem i chwilę później znaleźli się w przepastnej sali, zapełnionej krzesłami i stołami ułożonymi w liczne stosy, tworzące ze składu prawdziwy labirynt. Kardynał zamknął za nimi drzwi i wziął powolny, głęboki wdech. 

– Na początek, jako sekretarz stanu, chciałbym wyrazić moje najgłębsze wyrazy współczucia. Twój ojciec, Jan Paweł Czwarty, umarł dzisiejszego dnia około piątej po południu, w okolicznościach obecnie będących przedmiotem badań zarówno naszych medyków, jak i Gwardii Szwajcarskiej. Jedynym, czym mogę obecnie się podzielić, jest to, że zgon nastąpił w wyniku nagłego ataku serca. – Przez moment studiował reakcję chłopca, wyraźnie czekając, aż coś się wydarzy, ale na próżno. Sorrente przygryzł wargę i zapytał: – Czy zdajesz sobie sprawę, co to oznacza, Błogosławiony Synu? 

– Zostanę papieżem – odparł Lucas drętwo. Wszystko wydawało się takie odległe, jakby działo się komuś innemu. Wiedział, że kiedyś zostanie papieżem, ale nigdy nie spodziewał się, że „kiedyś” przyjdzie tak szybko, tak bardzo nieproszone. 

– Tak, zostaniesz papieżem, jak twój ojciec przed tobą i jego ojciec przed nim. Jednak w przeciwieństwie do nich ty nie obejmiesz tronu jako dorosły mężczyzna. – Kardynał wykonał krok do przodu. – Wieść o śmierci papieża już wkrótce dotrze do naszych wrogów. Watykan jest zagrożony jak nigdy wcześniej. Potrzebuje silnego przywódcy. Potrzebuje młodego mężczyzny, który sprosta pokładanym w nim nadziejom, mężczyzny odpowiedzialnego. – Kardynał spojrzał Lucasowi prosto w oczy. – Nie potrzebuje chłopca, który wciąż wymyka się z pałacu, aby włóczyć się po ulicach miasta, udając prostaka. 

– Wiedziałeś? – Twarz Lucasa zapłonęła rumieńcem wstydu. 

– Oczywiście, że wiedziałem. Moim obowiązkiem jest wiedzieć. Nie zrozum mnie źle, głęboko wierzę, że młodość rządzi się swoimi prawami, i z tego właśnie powodu przyzwalałem na te eskapady, wysyłając moich ludzi, aby mieli na ciebie oko i interweniowali, gdyby zaszła taka potrzeba. Ale to musi się skończyć – obaj to wiemy. 

Uklęknął przed Lucasem, kładąc mu obie kościste ręce na ramionach. 

– Nadchodzi wielka próba, Błogosławiony Synu. Próba wymagająca rozsądku. Próba wymagająca odpowiedzialności. Tego wymaga Watykan. Będę trwać u twojego boku, ale brzemię papiestwa będzie spoczywać na twoich barkach. 

Wydarzyło się coś niewyobrażalnego. Kardynał Sorrente, szara eminencja Watykańskiego Pałacu, pół człowiek, pół kamienna statua, zaczął się trząść. Zza jego okularów Lucas dostrzegł łzę spływającą mu po policzku. 

– Jeśli zawiedziemy – wyszeptał Sorrente – Rzym rozszarpie nas na strzępy. 

Previous
Previous

ROZDZIAŁ 1: OSTATEK PRZESZŁOŚCI